Dzień 1 - poniedziałek. Początek mojego ulubionego filmu na podstawie książki " Pożegnanie z Afryką" Karen Blixen to: "Miałam farmę w Afryce u stóp gór Ngong"..... I ja tak mogę napisać: Miałam chattę na skraju lasów i łąk. I zgodnie z nową świecką, trzyletnią tradycją TUTAJ pojechałam tam na kilka październikowych dni, już nie do tej już niemojej chatty ale tuż obok, prawie po sąsiedzku, do gościnnego domku z furtką bezpośrednio do lasu. Bez autka droga do BK długa i kręta a przez Rzeszów i Łańcut jeszcze bardziej. 7 godzin około 130 km bo z dwoma przesiadkami i czekaniem na kursy. Od 8.30 - 10.00, od 11.40 - 13.00, od 14.15 - około 14.40. Ale była moja temperatura czyli około 20 stopni i miłe spotkanie na kawce z Bożenką więc mi się nie dłużyło ani trochę. Spotkanie w Rzeszowie było konieczne bo Rysiu nie mógł mi osobiście przekazać kluczy ale to już inna opowieść.
Dzień 2 - wtorek. Wstałam i od razu popędziłam do okna popatrzyć na furtkę do lasu. A tam las cały we mgle a na trawie szron. Więc dres, kurtka, kalosze, aparat i robię rundkę dookoła. Przechodzę koło już niemojej chatty, taka zaniedbana, zapuszczona i opuszczona ale co nieoczywiste, nie jest mi żal bo wygląda dziko i cudnie, zarośnięta i ukryta wśród drzew, krzewów, chwastów i traw. Po jednej stronie las i łąki we mgle a po drugiej domki. Las się niewiele zmienia i łąki też ale domki i owszem. Drewniane zmieniają się w murowane, parterowe w piętrowe a jeśli nawet domek niewiele to ogrodzenia coraz bardziej solidne i wypasione, to już nie Drewniane Domki Ogrodzone Siatką DDOS.
Po śniadaniu poszłam na rekonesans do pobliskiego lasku na godzinkę ale prawie nic nie uzbierałam, za to miałam przygodę z koszykiem przez nieodpowiednie obuwie. Zahaczyłam nim przy upadku, na szczęście na mech więc mnie nic się nie stało ale uchwyt koszyka uległ awarii. Na szczęście uczynny sąsiad skręcił uchwyt tak porządnie, że koszyk bez przeszkód mi służył cały pobyt. Potem pojechałam do Leżajska by zrobić rozeznanie i ewentualnie kupić borowiki. Kupiłam garsteczkę od jedynego sprzedawcy ale spotkałam Władzię i razem wróciłyśmy do BK. Drzemka poobiednia i już ciemno.
Dzień 3 - środa. Dziś w planie dopołudnia wizyta u znajomych Władzi, Czesi i Franciszka, co trochę komplikuje mój oczekiwany plan dnia czyli spacer do lasu przed śniadaniem, śniadanie i czyszczenie uzbieranych grzybków, wyprawę do lasu i czyszczenie plonów, układanie porannych i południowych zbiorów do suszenia, obiad, odpoczynek i przedwieczorny spacer po okolicy. W dodatku okazało się, że chociaż jakoś obczaiłam zamykanie i otwieranie kłódki do bramy, to głównego zamku w domku Rysia ni hu, hu. Się nie zamyka bo chyba drzwi opadły. Bożenka nie dała rady, Grzegorz nie pomógł, jego pracownicy także a Stasiu od Bożenki cyk, cyk - zamyka i otwiera za każdym razem. I chociaż robię tak samo jak on, to mi nie wychodzi. Wreszcie, przy pomocy deski, jakoś takoś i mnie się udaje.
I plan udaje się zrealizować, w lesie dwa razy, przed śniadaniem i po obiedzie. Wyczyszczone zmieściły się wieczorem na czterech tackach. Taki mix bo i kilka borowików, podgrzybków, bagniaczków, kilkanaście chochółek i sitarek i kilkadziesiąt maślaczków.
Dzień 4 - czwartek. Mój ulubiony dzień bo moja ulubiona temperatura czyli 20 stopni. Więc wybieram się znowu do lasu po drugiej stronie zalewu ale tym razem na dłużej. Cholercia, jak ten las się zmienił przez rok! Pobłądziłam już przy wyjściu, coraz bardziej gorąco w lesie, nogi coraz bardziej bolą, koszyk coraz bardziej ciężki, chcę już wrócić do domku a tu las jakby obcy. Gdy wreszcie udało się wrócić była prawie 15 ta, nawet nie było czasu na odpoczynek bo zgłodniałam wielce więc tylko w garnku gotuję kilka ziemniaczków w łupinach ( miały być na wieczorne ognisko), na patelni smażę cebulkę na maśle, dorzucam sporo pokrojonych grzybków rozmaitych i mam smakowity sosik. Obieram trzy ziemniaczki z łupin i dodaję pokrojone do sosu. Ambrozja. Dopiero teraz czyszczę resztę grzybków, układam je na tackach do suszenia i włączam farelkę by się podsuszały na tackach. A potem w ramach odpoczynku idę przez las do sklepu, gdzie spotykam Stasia od Władzi. Gadu gadu i zapraszają mnie. Stasiu wykopuje selery a Władzia przy huśtawce je czyści. Ja się bujam i tak znowu gadu gadu i wracam od nich z suszarką na grzyby i pękiem naci selerowej. W domku gorąco więc uchylam okno i już nie przekładam podsuszonych grzybów na suszarkę. I już ciemno, za oknem ulewa więc wracam z tarasu do domku i wreszcie mam czas na czytanie przywiezionej "Angory" i "Czekolady".
Dzień 5 - piątek. Całą noc lało i padało, nie chciało mi się wcześnie wychodzić do mokrego lasu. Przełożyłam podsuszone grzybki na suszarkę, w domku ciepło więc umyłam głowę w zimnej wodzie bo coś z bojlerem nie tak. Przypomniały mi się czasy gdy w Brzózie myłam się i zmywałam w zimnej wodzie, zwłaszcza przez 5 lat w maleńkim, białym domku. Mogłam zagrzać wodę na kuchence i umyć głowę w miednicy ale mi to nie przyszło do głowy. Dzień przedostatni więc znowu idę do lasu za wodą a nie za furtką ale dziś już będę uważna. Wychodzę późno, po 11 tej by trochę obeschło po nocnym deszczu i nie kapało z drzew. No i włosy, chociaż mizerne, muszą mi całkiem wyschnąć, bo już mam opryszczkę czyli odporność słaba. I niestety znowu mnie zakręciło i znowu za gorąco, noga boli, koszyk nawet nie zapełniony w połowie - powtórka z wczoraj. Ledwo wróciłam zmęczona niemożebnie z lasu czyli około 14 tej i właśnie pozbywałam się ewentualnych kleszczy rozbierając się do rosołu i zostawiając ciuchy na tarasie, przyszła Władzia. Na szczęście nie chciała na początek ani kawki ani herbatki więc tylko wysypałam grzybki z koszyka na stół tarasowy. Ale po kwadransie zmęczenie mi przeszło i przegadałyśmy przy piwku i mineralnej ponad dwie godziny a ja oczyściłam uzbierane grzybki i ułożyłam pokrojone, na sita suszarki. Po obiedzie, na który była wczorajsza potrawka z grzybów i ziemniaków, poszłam na spacer do lasu, za furtką. Niewiele uzbierałam ale zachód słońca cudny był, chociaż żal że nie wzięłam aparatu. Wieczorem na tarasie, w ciepły październikowy wieczór, przy świecach, siedziałam aż do nocy.
Dzień 6 - sobota. Dzień ostatni, dziś przyjeżdża po mnie Waldi. Rano wstałam wcześnie, około siódmej i zaczęłam się pakować. Cholercia, rzeczy mi nie przybyło, nawet dwie wyrzuciłam, jajo jakby Faberge z ferrero w środku dałam Czesi, u Rysia zostawiłam poszwę i poszewkę by mieć zadatek na przyszłoroczny przyjazd, książki rozdałam - Bożence "Na domiar złego" a Krysi "Czekoladę" a i tak się nie mieszczę do błękitnego wózka. Koło dziesiątej poszłam do lasu z kanapką na śniadanie by uzbierać świeżych grzybków na zupę i sosik. Wróciłam koło pierwszej z połową koszyka zapełnioną mixem grzybowym. Tym razem nie zbłądziłam. Jeszcze ostatni spacer, ostatnie upakowanie i już czekam na Waldiego na tarasie.
Przyjechał z kolegą, wyłączyli wodę i ee, zamknęłam domek i bramę a klucze oddałam zgodnie z umową. Zostawiłam rozsypane wokół ogrodzenia obierki z grzybów by się mikoryzowało i by tam rosły grzybki.
Dziękuję Wam serdecznie Rysiu 💚, Basiu 🤍 i Bożenko 💛. I tobie Waldi.💜. I Tobie Halinko 🧡!