Jak zwykle zeszło z wyjazdem tak, że wyjechałam w samym szczycie komunikacyjnym. Kierowcy zmęczeni, zdenerwowani, spieszący się do domów i dziecków wkurzają się na Pellegrinę jadącą zgodnie z przepisami czyli ok 50 -70 km/h. A ja nie mogę szybciej bo piecyk, mimo że zapakowany, brzęczy, stuka, trzeszczy, klapie, dzwoni a i gorący kurczak też ma tendencję do zsuwania się przy nierównościach. Właśnie zdałam sobie sprawę, że prawie nikt, prawie nigdy, nawet ja, nie jeździ zgodnie z przepisami i ograniczeniami, które na trasie szybkiego ruchu są po prostu głupkowate i durnowate. No, chyba że ma delikatny załadunek. Stąd już niedaleko do rozmyślań, że to nie o bezpieczeństwo chodzi tylko o kontrolę, władzę, pieniądze - nakazy i zakazy, kary i mandaty. Na miejscu dzwonię do kominiarza, może za dwa dni więc nie rozpakowuję autka, tylko spożywcze i odzieżowe.
Przyjeżdża Przyjaciółka i snujemy się po lasach, polanach, łąkach, ścieżkach, przynosząc dziesiątki grzybów i setki zdjęć. Wieczorem oglądamy, podziwiamy, sortujemy i czyścimy - grzyby i zdjęcia, a raz nawet palimy jesienne ognisko z pieczoną na nim kolacją.
Dzień 0 - czekam, nigdzie się nie ruszam a fachowcy dzwonią, że się spóźnią, godzinkę, dwie. Przyjeżdżają w samo południe, obczajają problem i jadą po narzędzia i materiały (na obiad też sadząc z czasu nieobecności). Się denerwuję, czy zdążą, jak wyjdzie podest, jak wysokość, czy będzie ciąg .... tyle można znaleźć powodów jak się czeka niecierpliwie. Ale przychodzą i nawet zgrabnie i szybko robią, kończąc próbnym rozpałem. Bajecznie i doskonale. Jeszcze jasno więc już nie dokładamy drasek tylko pędzimy do lasu, by mieć grzybki na suszarkę, piecyk jeszcze na rozruchu, trzeba go rozpalić w dzień, przy otwartym oknie.
Dopiero nazajutrz prawdziwa inauguracja piecyka, dzień deszczowy i mokry, w sam raz na rozpalenie kominka.
Pięknie i szybko się rozpala suchymi szczapkami, dokładam uzbierane liściaste polana i co chwilkę wybiegam na pole, by zachwycać się siwym dymem z mojego komina. Próbuję zrobić fotki mojej nowej zabaweczce ale aparat znowu kaput, tym razem chyba na dobre. Będę tym się martwić jutro, dziś Krystyna zrobi mi sesję, jak tylko wróci z mokrego lasu. I robi ciepłe i czułe zdjęcia kominka a także z rozpędu sesję anioła w kuchennym oknie
W niedzielę wszyscy się rozjechali, planowałam prace polowe ale nadal deszczowo. Ale teraz już zawsze, przy takiej pogodzie, mokrej i mglistej, będę miała coś radosnego do zrobienia czyli przepalić w kominku. Rozpalam i dokładam, uchylam okno, siadam w obszernym fotelu z kawką, książką i zeszytem i ... gapię się na tańczące płomienie. Gdy płyta już mocno gorąca postanawiam przetestować podgrzewanie. Stawiam tam garnek z wczoraj podgotowaną zupą i po półgodzinie zupa jest tak gorąca, że muszę dmuchać na łyżkę. Dorzucam makaron i znowu po półgodzinie mam gotową grzybową. Kominek odsłania przede mną coraz nowe i przyjemne możliwości i zalety, chociaż go używam dopiero drugi dzień. Nie nagrzewa się raczka drzwiczek ani dolny pojemnik na draski. Wielka wnęka, jakby duchówka, mieści średni garnek i patelnię albo dwie pokrywki na których narazie suszę śliwki i pokrojone jabłka. Godzina wystarcza by ogrzać salonik, a kominek dopiero na rozruchu i szczapki cienkie. Wkłady z szamotu sprawiają, że piecyk jeszcze długo jest ciepły ale nie gorący. Dzięki kominowi i podestowi z cegły, piecyk i ja czujemy się bezpiecznie w drewnianej chatcie. Więc zostawiam żar na dnie rusztu i w samo południe idę do lasu, bo jak się okazało, deszcz chyba już dawno przestał padać. Gdy wracam zupa jeszcze ciepła więc zjadam dwie miseczki.
Mój aparat zdecydowanie i nieodwracalnie kaput. A taki był zgrabny, jedną ręką robiłam zdjęcia i byłam z nich zadowolona - bardzo!