Przyjechałam do mieszkania z domu rodzinnego 4 stycznia w środę popołudniu. W czwartek 5 stycznia wieczorem zajrzałam do skrzynki pocztowej ( rzadko do niej zaglądam bo listów coraz mniej). Były dwie karteczki i list który zwalił mnie z nóg i mocno podniósł mi ciśnienie. Owszem, złożyłam podanie, dostałam numer oczekiwania ale z rozmów i informacji wynikało, że mam szansę na mieszkanko w Domu Seniora dopiero za rok, dwa lub nawet dłużej. Ale już teraz?! Jak wyjaśnić wątpliwości gdy już piąty stycznia wieczorem a nazajutrz 6 stycznia dzień wolny a potem 7 wolna sobota i 8 niedziela? Kilka dni w stresie i w wysokim ciśnieniu mimo brania captoprilu pod język. W poniedziałek się okazało, że taka jest zasada w spółdzielni, zawiadamiają wszystkich z listy chociaż szanse mają tylko pierwsi z niej. Uspokoiłam się troszkę ale niepokój pozostał, bo to znaczy, że gdy pierwsi nie zechcą, to ja miałabym jakąś szansę ale całkiem nie jestem jeszcze przygotowana na spełnienie warunków.
Zadzwoniłam więc do firmy Tezeusz - skup i sprzedaż książek. Dwa dni sortowałam książki, co ma zostać a co oddam. Zebrało się tego prawie trzy setki, cały stół i ławy zastawione stosami. Zostawiłam tylko kilkadziesiąt ulubionych i albumy ze zdjęciami. Przyszło dwóch młodych ludzi, wysortowali z tego niespełna sześćdziesiąt książek za które zaproponowali sto złotych. A reszta? Mogą zabrać ale za darmo. Podniosło mi się ciśnienie bo spodziewałam się większej kwoty za trzy setki książek. Zastanawiałam się chwilę, te książki zbierałam od ćwierć wieku, może lepiej jednak przekazać do biblioteki? Ale tam podobno nie przyjmują starszych a ja już je powykładałam z półek i są chętni do zabrania. Powiedziałam 'tak' i wynieśli osiem kartonów pełnych moich zaczytanych. Zostałam z setką do ręki, ani pokwitowania nie chcieli ani nie dali potwierdzenia. I tak się to odbyło anonimowo, nie wiem dla kogo te książki, od kogo te pieniądze. A może oddali je do antykwariatu bo to były jednak atrakcyjne książki. Te puste półki bardziej mnie teraz smucą niż cieszą, inaczej jak przy oddaniu porcelany i szkła w dobre ręce.
W dwa lata po pierwszym oku nadszedł czas na usunięcie zaćmy na drugim. Wydaje mi się, że tym pierwszym się tak nie przejmowałam może dlatego, że sporo się wtedy zebrało do załatwiania i ten covid w ostrej fazie pandemicznych obostrzeń wszystko komplikował i utrudniał. Tak się skoncentrowałam na usuwaniu przeszkód, że na strach przed zabiegiem nie wystarczyło czasu. Tutaj wspomnienia Tym razem starsza o dwa lata stresowałam się wewnętrznie i znowu podskoczyło mi ciśnienie bo niepotrzebnie je mierzyłam. Ale zabieg przebiegł sprawnie, nazajutrz kontrola też więc się uspokoiłam chociaż jeszcze przez 30 dni mam zakraplać oko po zabiegu cztery razy dziennie trzema rodzajami kropli ( a nie lubię tego bardzo) i nie dźwigać, nie schylać się, unikać wysiłku, nie śmiać się, nie kaszleć, nie kichać, nie ziewać. Po zabiegu widzę bardzo, za bardzo ostro i wyraźnie, tego nie pamiętam z poprzedniego zabiegu. W mieszkaniu cały dzień okna poprzysłaniane zasłonami i roletami, w południe lub w dzień słoneczny nawet po domu, chociaż przyciemniony, chodzę w ciemnych okularach. W telewizorze i laptopie można zmniejszyć kontrast i to zrobię kiedyś bo teraz właściwie nie można ich używać ale cała reszta za wyraźna, aż w oczy kłuje i same się przymrużają. I zmarszczki widać za wyraźnie i plamki i różne inne niedoskonałości. A wszystko to podnosi mi ciśnienie bo to za nagła zmiana, tak się postarzeć o 10 lat conajmniej. Wiem, to minie, przyzwyczaję się ale te 30 dni dadzą mi w kość.
Im częściej mierzę ciśnienie tym mam wyższe bo tak w ogóle mam nadciśnienie i ciśnieniomierz to wykazuje ale ponieważ mam bezobjawowe to tego nie czuję. Ale gdy zobaczę na wyświetlaczu te 200/100 czy nawet 180/ 95 wpadam w panikę, biorę captopril i znowu mierzę i nawet ten captopril niewiele pomaga.