czwartek, 24 sierpnia 2017

Kolczurka i plony

Uwielbiam kolczurkę i chociaż jest inwazyjna, staram się mieć jedną roślinkę i pilnuję, by ziarna nie zdążyły dojrzeć, najwyżej dwa lub trzy czyli jeden saczek. Rozrasta się nieprawdopodobnie, nawet bardziej niż fasola tyczna czy ogóraski. Jest dekoracyjna i delikatna ale też żywotna i plenna.

Po tygodniu jest ponad metr dłuższa i ma już kolczaste owoce. To taki wdzięczny obiekt do obserwacji i fotografowania. Te misterne spiralki są jak sprężynki, wytrzymałe i elastyczne. Kiedyś Ekolandia pisała, że można by z nich stringi upleść :-) Owoce kolczaste ale delikatne, w środku, w siateczkowych kokonach dwie do trzech pestek. Kwiaty w zależności od pogody albo dumnie sterczą do góry albo smutno zwieszają się w dół.

Pomna doświadczenia sprzed trzech lat TUTAJ,  gdy zachwycona kolczurką i nie wiedząca na co ją stać, pozwalałam jej na dużo, teraz pilnuję jej i jeszcze w tym tygodniu jadę na skraj, by ją okiełznać.

Plony w tym roku obfite chociaż dbam o nie coraz mniej ale ziemia użyźnia mi się coraz bardziej bo nic nie wynoszę z działki, wszystko co bio - trawa, chwasty, obierki, gałązki, łodygi, liście idą na ściółkę lub na kompostownik. Dodatkowym plusem jest to, że taka ziemia nie wysycha i chwasty wychodzą łatwiej. Jest jeden minus, chwasty też lubią glebę żyzną i wilgotną i dlatego u mnie nie zobaczysz gołej gleby, wszystko zielonym do góry. Staram się wyrywać chwasty gdy wyrosną powyżej kolan ale w tym wyścigu one często wygrywają. Ale zawsze je zdążę wyrwać gdy już takie wysokie że nie muszę się schylać. 

Takie mam pomidory i pomidorki. Poprosiłam kupcowej by mi dała z każdego gatunku po jednym. Dała mi siedem krzaczków, miały być i czerwone i żółte i brązowe ale wszystkie chyba czerwone i koktajlowych są dwa krzaczki. Najmniejsze jak wielka czereśnia a największe takie, że z czterech dojrzałych pomidorów zrobiłam sześć słoiczków przecieru (jeden słoik już zużyty na domową zupę pomidorową z lanym ciastem). Wydawało mi się to przesadą gdy M. Gessler grymasiła, że pomidorową czuć puszką ale ta moja domowa taki miała niesamowity kolor i smak, że cóś w tym jest. 
 Oprócz pomidorów mam inne plony, owocowe i warzywne. W tym roku nieobfite, by nie powiedzieć skąpe.

Kwiatowe i ziołowe też, bez wysiłku i trudu.

Dobrej nocy, dobrego dnia!

czwartek, 17 sierpnia 2017

Pracowicie i gościnnie

CZĘŚĆ PIERWSZA
Od marca myślę o zapasie drewna do kominka. Myślę czasem intensywnie, czasem mniej, czasem wcale. Bo najpierw za zimno, potem sanatorium, wyjazdy i wycieczki, potem Pan P wyjechał na urlop, potem upał. Mija pół roku, wreszcie i ja mam czas i Pan P. I chociaż nadal upał to już ostatni dzwonek, by drewno przeschło do późnej jesieni. Początek nie zapowiada się obiecująco, przyjeżdżam w deszczu i w deszczu przygotowuję miejsce do ułożenia drewna, twarde na wysokim stelażu bo będzie go więcej, dla miękkiego robię ograniczniki ze skrzynek. Powoli się rozkręcam, zeszło prawie cały dzień by skombinować, przyciąć i ustawić podesty i wreszcie całkiem mokra od deszczu i potu wracam do chatty. Szybki prysznic, wczesna obiadokolacja i wreszcie siadam na tarasie z piwkiem i Chandlerem. Deszcz stuka, plumka i szeleści, Filip Marlowe wypala piątego papierosa, na termometrze 16 stopni. Dolce far niente po pracowitym dniu.

Nazajutrz rano po raz pierwszy w tym roku wychodzę do lasu na grzybki, bo po deszczu mokro, nie da się jeszcze kosić. Plony mizerne, po godzinie cztery grzybki, mam nadzieję, że zdrowe. Ekonomicznie to porażka ale przyciągnęłam sporo suchych gałęzi na ognisko. A na działce takie mam grzybki i wcale nie tam, gdzie od lat wyrzucam robaczywki ale w truskawkach.

Chociaż drewno twarde przyjeżdża późnym popołudniem, jest za gorąco by je układać ale P zostawił mi je na przyczepce, mam czas do jutra. Pierwsze pół metra układam w przykucu i przyklęku, w amoku i w upale chociaż już dwudziesta. Niektóre kłody tak ciężkie, że nie daję rady zdjąć ich z przyczepki i te przetaczam do tyłu, będą do porąbania jutro. Szybko robi się ciemno, robię przerwę bo i tak nie zdążę przed słońcem. Zastanawiam się, czy resztę zostawić na jutro ale zapowiadają upały więc bezpieczniej będzie zapalić lampę i kontynuować. Drugie pół metra układam w lekkim skłonie co nie jest dobre dla kręgosłupa ale dobrze, że upał zelżał. Trzecie pół metra na stojąco ale prawie po ciemku, bo latarnia nie świeci tam gdzie trzeba a ponieważ mam coraz mniej siły, coraz więcej kłód zostaje do porąbania. Kończę prawie o północy, przykrywam plandeką kłody bo zapowiadają nocne ulewy. Chyba głupio zdobiłam, bo jutro nowe drewno a wszystko mnie boli ale chłodny prysznic przywraca mnie do życia, dużo zadrapań choć pracowałam w rękawiczkach, siniaki wyjdą później.

Tak wyglądało to nazajutrz rankiem.

Dobrze zrobiłam, że zrobiłam głupio bo od rana upał, ma być 37 w cieniu i mam całe dopołudnie na odpoczywanie. Spędzam je w izbie i pod lipką i na tarasie od północy, w fotelach, krzesłach i na posadzkach drewnianych i betonowych. Byłoby dolce vita gdyby nie muszki, muchy i muszyska. Rozumiem ekosystem, w przyrodzie panuje równowaga ale po co są muchy? Te co latają, bzykają, siadają na człowiekach, łaskoczą, szczypią, gryzą ....

Gdy późnym południem przyjechała druga przyczepka, bez entuzjazmu ale i bez trudu zaczęłam ją rozładowywać układając starannie polana na podestach. W tym czasie Pan P , z męskim wdziękiem (facet z siekierą ma jakiś niezwykły urok), rąbał kłody które odłożyłam wczoraj. Widząc jak się mamdzę z tym drewnem, chociaż kłody mniejsze i drewno lżejsze, przyszedł mi pomóc i w godzinę było już po robocie. Zostało mi tylko do ułożenia to drewno przed chwila porąbane ale to już pestka. Podziękowałam, zapłaciłam, odpoczęłam i tym razem o 22 był fajerant! Tak było nazajutrz rano.

CZĘŚĆ DRUGA
Przyjechali Goście, Goście !!! Pełne trzy dni z rodzinką najmilejszą, wprawdzie niecałą bo druga część w innych obowiązkach i przyjemnościach.
Ale nie obyło się bez nerwów, stresu, zmiany planów i prowizorki, bo gdy już goście siedzieli w autobusie okazało się, że moje autko, oddane do mechanika ze względu na szarpanie i skakanie żabką (co sprawiało mi dyskomfort ale jakoś dało się jeździć) wymaga naprawy natychmiast, bo popękana cewka coś przepuszcza, coś wypłukuje i lada moment może się zatrzeć silnik a wtedy autko nie opłacało by się reanimować. Ze względu na ambitne plany gości bo i chatta i Mielec i mojżeszów i moje miasteczko nie było możliwe przemieszczanie się autobusami bo w weekend a zwłaszcza wakacyjny, nic prawie nie jeździ. Pożyczenie auta od znajomych niemożliwe, taksówki za drogie, autka rodziny daleko, zostają wypożyczalnie. Ale to też niełatwe, bo albo rezerwacje mailowe potwierdzają po 24 godzinach, albo nie mają nic wolnego, albo nie odbierają telefonów, albo żądają kilkudziesięciu złotych za to że pracownik przyjdzie do pracy choć wypożyczalnia czynna całą dobę .... Wreszcie, dzięki urokowi mojej Córeńki się udaje, pożycza na dwa dni srebrną skodę Citigo. Więc wio, realizujemy plany!

U nas nadal pracowicie. Córeńka z wnusiem w jedno popołudnie generalnie posprzątali i poukładali przydasie w pokoju gospodarczym, za co ja się zabierałam od trzech lat. Zdjęć przed nie ma, bo nie warto było (ale Przyjaciółka i Ja pamiętamy ten bardak). Córcia zarządziła wyniesienie wszystkiego na taras, pozamiatali i umyli ściany, podłogę, regał. A potem powoli i mozolnie, przy mojej niewielkiej pomocy fizycznej  i koślawej mentalnej, ogarnęliśmy organizacyjnie pudła, pudełka, pojemniki i skrzynki. Uwolnili łóżko, przejście do regału, do wieszaka i do lodówki. I zrobili ze starej skrzynki praktyczny organizer do ogrodowych podręcznych przydasi. I Asia zagospodarowała podesty z sieni pod fotelisko na tarasie.

Ale nie tylko pracowicie było, był czas na odpoczynek, niespieszne śniadania pod lipką, leżakowanie na soczystej, zielonej trawie, wieczory przy ognisku, piżamowe remi w izbie, odwiedziny u mieleckiej rodziny, przystanek w Sokołowie .....

Dnia trzeciego też było pracowicie i spacerowo. Wysprzątaliśmy garaż z dziesięcioletnich przydasi i pamiątek, zostały jeszcze rzeczy mechaniczne i samochodowe, ale do śmietnika chodziliśmy kilkanaście razy. Zrobiło się prawie pusto, jasno i przestrzennie, może nie zdążę zagracić aż tak przez następne dziesięć lat. A po wspaniałym obiedzie, też przygotowanym przez gości ( ja to mam dobrze, u mnie goście gotują a nie ja dla gości), poszliśmy na niespieszny spacer po nowym rynku a potem na lody. To był dobry, owocny, miły, serdeczny czas!!!

Zdjęcia gości głównie od tyłu, bo nasze tempa spacerowe różne, co dla nich niespieszne, dla mnie kłus i galop. Ale się nie gubimy ani z oczu ani z serca!!!