Przyjechałam do
chatty popołudniu, niekalendarzową wiosną. Przesadziłam tuję i małego bukszpanka, w
podkoszulku i getrach, takie było ciepło. A to wcale nie takie hop siup bo
trzeba było wykopać dwa krzaki ( przerwa), ukopać dwa doły (przerwa),
ulokować krzaki w onych, podsypać, udeptać, podlać, znowu podsypać i podlać (
trzy przerwy w trakcie), A ciało po zimie słabe i mdłe. Posadziłam w kilku miejscach otrzymane w darze od Cyreny kępki przebiśniegów i przyniosłam trochę leśnej ziemi do jutrzejszych przesadzań.
A nazajutrz
raniuteńko obudziła mnie niezwyczajna jasność w szarości przedświtu. I chociaż
była piąta rano, często o tej porze dopiero zasypiam, z ciekawości wstałam z
łoża i podeszłam do okna. Wmurowało mnie. Urocza niespodzianka! Biało i zimowo.
Wszystko okryte śnieżnym puchem. Podeptałam po aparat po zimnej podłodze,
wymościłam się w przyokiennym fotelu i cykałam, cykałam, chociaż było za ciemno
i wiadomo, że zdjęcia nie wyjdą jak trzeba.
Żal mi było wrócić do łóżka więc rozpaliłam w
piecu i pijąc herbatkę z sokiem żurawinowym (z Herbapolu, niestety), patrzyłam jak
dzień mocuje się z nocą, jak gaśnie latarnia a mimo to jest coraz jaśniej. O
szóstej na piżamkę i polar zimowa kurtka, skarpety, kaloszki i poooszłam.
Cudnie, bajecznie, magicznie. Taki śnieg jakiego nie widziałam w tym roku a
może i tej zimy. Za taką zimą tęskniłam. Puszysty, biały, miękki! Ale mokry. Obeszłam
posiadłość, potem okolicę i po godzinie wróciłam jak zmarzłam i zmokły mi
skarpety, w aparacie ze setka zdjęć.
Rozpiera mnie radość euforyczna więc
otwieram w ciepłej izbie zimnego szampana niewypitego w Sylwestra. Przy oknie z
widokiem na zimę, powoli wypijam szklaneczkę. Znajduję w przydasiach filuterny
zamykacz, zmieniam skarpety i wychodzę przed chattę poszukać miejsca by
niespiesznie wypić drugą szklaneczkę. I chociaż dopiero ósma i plus dwa
stopnie, mokry śnieg zaczyna się zsuwać z gałęzi, płotów, dachów. Jaka szkoda, że za chwilę zniknie ta urocza zima.
Zamykam butelkę, na
czczo na więcej nie mam ochoty i wracam do izby. Coraz mniej białej zimy, coraz bardziej mokro, wszędzie
kapie i ciurka, teraz czas na śniadanie i na lekarstwa. Gdy kończę, już znowu
szaro i grząsko, nici z ambitnych planów przesadzania i dosadzania. Może i
dobrze, bo do prac wiosennych trzeba się zabierać stopniowo i powoli. I jutro
też jest dzień a ja mam czas. Więc wyjmuję z koszyka wypożyczony przewodnik
Pascala po Włoszech i kupiony „Toskania – perfekcyjne dni” – przewodnik z serii
Marco Polo. W ciepłej izbie, z widokiem na resztki spadającego z drzew śniegu, zanurzam
się w klimaty i smaki Toscany. Dziś dobry i szczęśliwy dzień, mój starszy wnuk
zdał egzamin i ma prawo jazdy!!!
Nazajutrz znowu
słonecznie ale zimno, dobry dzień na prace. Wreszcie znalazłam dobre miejsce
dla bożonarodzeniowej choinki, przeniosłam i wkopałam ją z trudem i przerwami
(bo ciężka i wielka). Przesadziłam drugą tuję, przeniosłam szczypior na słoneczną stronę, rozgrabiłam kopce i posiałam tam trawę.
Zeszło do obiadu ale jestem zadowolona i pofografowałam swoje dokonania. Plan
wykonany.
Popołudniu poszłam na spacer pogapić się na parkę łabędzi i pokarmić
je bułeczkami razowymi. Ciekawa jestem czy zostaną tutaj do jesieni czy są tu
tylko na odpoczynek. Wystarczyło i dla kaczki.
Ostatni dzień leniwy, na pożegnanie zimy, bo następnym razem przyjadę tu wiosną. Żal wyjeżdżać ale idą Święta !!!