W dni pogodne ustalił mi się taki rytm dnia. Wcześnie chodzę spać (z kurami), wcześnie się budzę (w środku nocy) ale wstaję późno (gdy słońce wysoko). Po kubku gorącej kawki ubieram kaloszki i idę do pobliskiego lasku (na rzut beretem). Chodzę dotąd aż nie zaczynam się niecierpliwić, że grzybków mało, ludzi dużo, kark boli, jeść się chce, oczy łzawią. Wtedy wrzucam nożyk do koszyka, wyciągam aparat i wracam, wreszcie rozglądając się dookoła i w górę a nie tylko w dół i w ściółkę. Po powrocie okazuje się, że prawie zawsze to był godzinny spacer. To moja optymalna, poranna norma. Potem śniadanko niespieszne i już południe! Troszeczkę pracy na grządkach lub w obejściu i znowu do lasu, tym razem ciut dalej, za mosteczkiem, więc biorę koszyk, kanapkę, telefon, owoce. Tym razem prawie zawsze jest to spacer ponad dwugodzinny. Grzybków w koszyczku czasem niewiele, czasem więcej ale zawsze je fotografuję, te uzbierane, posortowane, oczyszczone, poukładane na sitach.
Raz na trzy dni robię obiad z grzybkami np kapustkę z rozmaitościami sezonowymi lub zupę na winie (co się nawinie to siup do zupki). Jem obiad pod niebem błękitnym, białym lub popielatym, wrzucam naczynia do miedniczki. Gdy pogoda pewna, czasem jeszcze trzeci raz idę na grzybki lub na łąki, z koszyczkiem i aparatem a czasem czytam pod wiatą ciągle tę samą książkę bo wzrok ucieka mi w dal co i rusz.
Gdy zmierzcha, rozpalam ognisko dla urody, zapachu, klimatu, tradycji - a właściwie dlatego, że wolno i mi się chce, w popiele piekę dwa, trzy ziemniaczki dla zapachu i nastroju bo zwykle nie jestem głodna. Blisko pełni, bo mimo chmur jasno tak, że chyba grzyby możnaby zbierać. Ale już chłodno więc nie siedzę długo. W chatcie włączam suszarkę z grzybami robię gorącą herbatkę do której wrzucam świeżo zerwane maliny i zakopuję się w piernatach z książką i okularami. Robi się przyjemnie ciepło, grzybki się rozpachniają - szybko usypiam i oczywiście śnię o grzybkach.....
A czasem deszcz od rana, nawet nie chce się wyjść na taras a co dopiero do lasu. Ale to też piękny czas, jesienny i deszczowy, pełen magii i melancholii. Na strój nocny zakładam polar, na stopy ciepłe skarpety i moszczę się z książką, zeszytem i kawką gorącą, w fotelu z widokiem na 3 brzózki na tle lasu a gdy się wychylę troszeczkę to i czwarta brzózka i ścieżka do chłopskiego lasu. Za oknem wiatr gnie i tarmosi gałęzie i trawy, migocą spadające liście brzóz, krople rozpryskują się z dźwiękiem na sąsiednim daszku - a w chatcie ciepło i sucho, zapach świeżej kawki miesza się z zapachem podsuszanych grzybków i wbrew pozorom, modom, trendom, jest to zapach miły i absolutnie kompatybilny. Trochę czytam nadal tę samą książkę, trochę piszę a resztę czasu gapię się na deszczowy, wietrzny świat za szybą. Nagle jakiś stukot, tupot, łomot, skrzypienie, szuranie - wtedy wstaję by zlokalizować źródło niepokojącego dźwięku. Wychodzę na taras patrzę w niebo - czasem demoniczne, czasem z błękitną, pełną nadziei dziurą a czasem oba naraz. Nic nie znajduję, to "starra chatta gadda". Oj, nie naczytam ja się dziś Guya Grieve. W mieście potrafię połknąć książkę w jeden dzień ale tam rzadko patrzę przez okno a i dźwięki znajome, oswojone. Po śniadaniu, koło południa, kiedy trochę się rozjaśnia, przebieram się z ciuszków wieczorowych w dzienne i idę na fotospacer. Czasem bliski, na swoim terenie, kiedy niebo nisko i ciężko wisi nad głową . A czasem daleki, kiedy niebo obiecuje, choć nie zawsze dotrzymuje. Bo czasem lunie znienacka i gdy w biegu dopadam do furtki, jestem mokra do bielizny, chociaż niebo już zdąża się przecierać. Zrzucam wszystko, wycieram się, przebieram w suche i rozwieszam mokre. Wieczorem na taras, na fotel wyścielony futrzakiem, w polarze, kurtce i skarpetach - wokół cicho, cichutko, cichusieńko.
Jeszcze w żadnym poście nie umieszczałam tylu zdjęć, to właściwie fotopost z komentarzami ale to chyba dlatego, że to jedyne zdjęcia z września, bo najpierw aparat 10 dni w naprawie, potem kabelek kaput a z nim możliwość ładowania i dopiero gdy po trudach kupiłam zamówioną specjalnie dla mnie ładowarkę, okazało się że nie mam możliwości ściągnięcia fotek na laptopa. Więc znowu czytnik karty i zeszło prawie cały miesiąc i 250 zł. A to wszystko przez ten rewelacyjny, doskonały obiektyw Schneldera - Kreuznacha.