Takie jest teraz moje życie uczuciowe. Zakochana w cudzym gospodarstwie, zaprzyjaźniająca się z rowerem. To ten czas przesilenia. O 23 jeszcze nieciemno a o 3 już świta. Człowiekowi potrzebne jest światło ale noc ciemna też. Czuję się permanentnie niewyspana, energetycznie wyczerpana każdym większym zrywem.
Dwa zakręty i 5 schodków - przy wyciąganiu roweru z pomieszczenia gospodarczego to już nielekka gimnastyka. Zaczynam ostrożnie bo to pierwsza wyprawa na moim Marwelu po bardzo długiej, ponad 10 letniej przerwie. Tak się złożyło. Więc najpierw krótka rundka po śniadaniu, boczną odnogą wioski, by przypomnieć sobie do czego są przerzutki. A okazało się, że hamulec niesprawny, błotnik ociera się o koło i robi ksz, ksz, ksz, a coś robi pk, pk, pk, za każdym obrotem. Ale spotkałam sympatyczną panią S z kózkami. Wprosiłam się do jej gospodarstwa, popstrykałam fotki jej zwierzakom i zadumałam się, jak jedna kobieta ogarnia kozy, kaczki, kury, psy, szklarnię, grządki warzywne a może i pole uprawne i jeszcze na 8 godzin dziennie, codziennie, chodzi do pracy. Dostałam w darze serdecznym kilka zielonkawych, bezcholesterowych jaj. Zrobiłam im sesję ale na fotkach nie chciały wyjść tak seledynowe jak w realu. Za to widać, jakie wielkie, choć jeszcze niecałkiem dojrzałe mam truskawy i jakie białe ale słodkie poziomki.
Po powrocie miły, dalszy sąsiad J, silnymi, męskimi dłońmi naprawił błotnik i wyjaśnił, że pk, pk to normalne gdy się jedzie z przerzutkami 'na luzie'. Ale z hamulcem kazał jechać do specjalisty. Więc narazie próbuję hamować kontrą ale mój rower nie bardzo to potrafi. Po obiedzie zapakowałam w plecak aparaty tele i foto, oranżadę, kapelusz i ruszyłam do lasu, wzdłuż niebieskiego szlaku. To był cross! Ścieżka pełna zakrętów, niby znajoma ale na piechotę. Rowerem i to pierwszy raz, całkiem inna rzeczywistość. Na ścieżce konary ( no może gałęzie), na których rower zjeżdża na boki i mnie wywala, pełno szyszek na których mój rower podskakuje tracąc kontakt z gruntem, co i raz łachy piachu w których się zakopuje hamując nagle i zrzucając mnie z roweru. A najgorsze doły, naprędce zapełnione grubym, ostrokrawędzistym tłuczniem, na którym rower tak podskakuje, że mnie wywala i poniewiera do pierwszej krwi. Wszystko to dlatego, że jadę szybko, za szybko, wolno nie potrafię i hamulec niesprawny. A jeszcze co chwilę zatrzymuję się, bo miejsca warte zobaczenia ... i trasę, którą rasowy rowerzysta przejeżdża w kwadrans "robię" w godzinę. A i tak dojeżdżam tam, gdzie nigdy nie dochodziłam w jesiennych wyprawach na grzyby albo las tak się zmienia, że go nie poznaję. Droga powrotna niewiele krócej bo zbieram 'runo' - niełatwa jest droga do szorstkiej przyjaźni Starszej Kobiety z Rowerem. I chociaż pogoda dla mnie idealna, delikatne 20 stopni, to wracam zgrzana i spocona, poraniona i poobcierana na kolanach, łydkach, stopach, łokciach, dłoniach ..... Nic to, jutro znowu pojadę. Chyba.
Ta pogoda też dobra do tuptania po działce. Tu i tam coś skubnę, przytnę, wyrwę, wyściółkuję, podwiążę, obkopię ... Szkoda tylko, że coś się popsuło w plastikowych zaworach i końcówkach i nie da się podlewać szlauchem, tylko konewką. Ale to też dobra gimnastyka więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Wieczorem ogniska niezaduże, bo nie do pieczenia smakowitych kulinariów czy spalania suchych zbędnych, tylko do wieczornej zadumy i melancholii. Więc czasem wrzucam do ognia coś zielonego i mokrego, by dym zamglił mnie i okolicę. W tygodniu to nikomu nie przeszkadza. Dopiero ostatniego wieczoru upiekłam swoje, maleńkie ziemniaczki, które się wykopały w czasie okopywania. Ambrozja !
Zaczyna się lato i czas róż. Mam cztery krzewy, dwa żółtawe i dwa czerwonawe i fotografuję je namiętnie. To też moje nowe zauroczenie, odkąd w zeszłym roku wykopałam je z chaszczy szałwii i lawendy a one teraz odwdzięczają się urodą pąków i płatków.