A po zimie mam bardzo delikatne dłonie i mimo pracy w rękawiczkach to one wieczorem dokuczają mi najbardziej. Kręgosłup protestuje najszybciej, serce piecze i głośno upomina się o przerwę a dłonie cierpliwie wycinają, wyrywają, sadzą, uklepują. Pokiereszowane, pokłute, poprzecinane, pełne otarć, ranek, drzazg, kolców, dopiero wieczorem, po umyciu i wyciągnięciu obcych ciał, zdezynfekowane i nakremowane, żalą się i skarżą cichutko ale natarczywie, opuchniętymi opuszkami i pulsującymi rankami. Gdyby nie przerwy wymuszone przez kręgosłup i serducho, byłoby jeszcze gorzej. A tak to wystarczy noc przerwy, czasem doba i znowu są gotowe i chętne.
A dużo było do zrobienia:
- osłonić krany plastikowymi doniczkami, przekładając kostkę
- przygotować dwa podesty pod miękkie drewno, przenosząc gdzieś kloce i pniaki
- rozsypać w newralgicznych miejscach zakupione 60 kg dolomitu i 40 kg ziemi uniwersalnej
- ogrodzić i nawieźć grządkę ziołową koło siedziska i przenieść na nią wszelkie zioła z działki
- znaleźć optymalne miejsca i posadzić przywiezione: czosnek niedźwiedzi od Krystyny, kupione bratki, różę pnącą i wielkokwiatową herbacianą, 3 tuje szmaragdowe, bukszpan i jałowiec, białe winogrono, czerwoną porzeczkę, floks biały ...
- dostane: groszek od Krysi, bez od Władzi narożnej, wierzba znad Tarlaki ...
- wsiać koper, rzodkiewkę, pietruszkę naciową, sałatę, powój, groszek pachnący ...
Na krawędzi zimy i wiosny, to wszystko co najlepsze. I rześkie słońce i monotonny deszcz, i gwiżdżący wiatr i melancholijne mgły, i popielaty szron i południowy upał.
I codziennie trzeba przepalać w piecyku by nagrzać, osuszyć i ugotować. Jak czytam "Zew natury" to jest to boczek i fasola a jak "Dom w Fezie" to tadżin w polskim garnku. Nie mam już podsuszonego drewna więc codziennie, po ugotowaniu, aż do późnego wieczora, podsuszam brzozowe polana na płycie i kopule piecyka, na jutro. I tak mam codziennie suche, brzozowe drewno na rozpałkę i wilgotne, jesionowe dla podtrzymania ognia i żaru. Coś za coś, przez okopconą szybę ogień ledwo widać, choć kilkakrotnie przecieram ją gazetą w najrozmaitsze wzory, a to w kratkę, gwiazdkę, serduszka ... A jak chcę nacieszyć się ogniem to otwieram drzwiczki piecyka i z fotela mogę się gapić i patrzeć, popijając czaj.
Słońce już coraz wyżej na niebie, nie wędruje po błękitnych ścianach izby, sięga już tylko do połowy podłogi. To akurat dobrze, bo gdy nadejdzie gorące lato, będzie ledwie muskać okno, nie nagrzewając dodatkowo izby. A jesienią znowu, obniżając swój tor, będzie stopniowo wkradać się do chatty, by zimą swobodnie wędrować smugą po podłodze i ścianach, troszkę ogrzewając a na pewno rozświetlając i rozweselając izbę.
Cały czas stąpam po stokrotkach a i rozrastające się kępy fiołków cieszą moje oczy i serce, i jest ich tyle by rozdawać wciąż znajomym i przyjaciołom.
Ps. Władzia Leśna sprzedała swoją cudną maleńką chatkę z furtką do lasu. Mus dziejowy, sytuacja rodzinna i zdrowotna. Ale zawsze jest dla niej miejsce w mojej chatcie, z pobudek egoistycznych, bo kto mi będzie przynosił z letniego lasu borówki i jeżyny. Żegnaj Władziu Leśna, witaj Władziu Zielonooka :-))) A tytuł Panny Leśnej trafia do Krystyny !!!