Wino i ocet winny czyli słodkawo i kwaśno, sukcesy i porażki, plusy i minusy ..... W tym roku klęska urodzaju w owocach z drzew a u mnie 1 (słownie jedno) jabłko na jabłonce. Ale za to winogrona obrodziły nadzwyczaj, było na jedzenie, na nalewki, na rozdawanie i na wino.
Z winem była, a jakże niespodziewajka. Nawiozłam tyle, że brakło miejsca we wiadrze fermentacyjnym i balonie szklanym, brakło rurek, więc resztę zdeptanych winogron umieściłam w zwykłym wiadrze i przykryłam w miarę szczelnie ścierkami, by się nie zwiedziały muszki octówki. Gdy po kilkunastu dniach przyszło do zlewania z moszczu, kolorowego, ciemno-bordowego soku okazało się, że w wiadrze przykrytym ścierkami mam pachnący, kwaśny ocet winny, kilkanaście litrów. Po sklarowaniu pod matką octową, zostało mi 10 litrów, dużo za dużo do rocznej konsumpcji. Więc postanowiłam, chociaż już późno, zrobić śliwki w occie. A dwa szklane słoje z winkiem wesoło bulgoczą w łazience, bo tam najcieplej.
Miałam przyjemność i radość pół dnia gościć na skraju, moją uwiązaną nicią miłości i empatii Sioszkę. Pospacerowałyśmy po lesie do woli, nazbierałyśmy grzybów, zjadłyśmy rosołek z wkładką mięsną i posiedziałyśmy na tarasie. I już musiała jechać, nawet bez ogniska a jej autko, też niemłode, trzeba było uruchamiać na pych.
Wsadziłam 6 poziomek ale zapomniałam posadzić ranniki i śnieżniki. A właściwie nie zapomniałam tylko nie znalazłam dla nich właściwego miejsca. Cóż, będę mieć zajęcie następnym razem.
Ponieważ sąsiad modernizuje na swojej działce, musiałam i ja uporządkować wspólną granicę, wykopując dorodny i zaborczy chrzan, zwabiający motyle krzak wyższy od jabłoni i krzew jakiś zaplątany tu przypadkiem. A także wespół, wzespół poobcinaliśmy gałęzie orzecha laskowego, które prawie leżały na płocie i lipki, która ocienia moje siedzisko. Myślałam i ja o utwardzeniu miejsca pod autko i kącik kuchenny ale jak patrzę, jaka to rujnacja trawnika, to mi się odechciało.
Wyjątkowo gwarnie i towarzysko było w tym tygodniu na skraju. Bo i na rosołek miałam gości, i na ognisku było rozmownie i fachowcy po sąsiedzku zrobili mi maleńką dla nich a wielką dla mnie robótkę. A już w lesie to wszyscy znajomi, taki nasz las, mimo że państwowy.
Mój cudny, jesienią czerwono płomienny winobluszcz na płocie, tej jesieni zrobił mi psikusa, bo przymrozek zwarzył mu liście ale za to w lesie co dzień bardziej kolorowo. Co dwa dni biorę do lasu aparat foto ale nie robię dużo zdjęć bo mój zoom kaput i już mi się nie opłaca naprawa. Teraz ja muszę podchodzić do obiektu.
A grzyby są nadal i codziennie trzy sita, nie zawsze pełne, suszą się od południa do wieczora na drewnie a od wieczora do rana w izbie. I dobrze się śpi w szumie suszarki i zapachu grzybowym, chyba że, jak to się zdarzyło ostatnio, zapomniałam na noc zamknąć okna, otwartego na oścież przez całe słoneczne dni i obudziłam się nad ranem zmarznięta i zziębnięta zastanawiając się, ile to też stopni może być na polu, że w izbie, mimo grzania, tylko pięć. Cóż, na zewnątrz było tyle samo.
Hartuj się, hartuj się, bo kto się hartuje,
Nigdy nie, nigdy nie, nigdy nie choruje!
To mi przypominało, że czas się zaszczepić na grypę.