Podróż do chatty autkiem to WYGODA! Jak mi się zachce, zapragnie, umyśli żeby jechać, to wrzucam do torby ciuchy i przydasie bez składu i ładu, w kosz pakuję co w lodówce i w godzinę jestem gotowa do podróży a w drugą godzinę już na skraju.
Podróż autobusami to PRZYGODA! Jak się mało jeździ, nie zna rozkładów jazdy autobusów i nie ma praktyki, to trzeba dzień wcześniej się przygotować. Wstać tak wcześnie rano by zjeść śniadanie, spakować się uważnie i starannie, by nie było za ciężko i by nie nosić wielu toreb, torebek, koszyczków ... Na przystankach się nie irytuję na czekanie bo mam czas, mam książkę, okulary, notes, ołówek, mam ciepłe ubranie i kanapkę, mam nitromint i captopril, mam pare złotych na bilet i picie - mam wszystko czego potrzebuję.
Ale za to, jak się już wsiądzie do autobusu, to przyjemność bycia wożoną - bezcenna! Siedzę sobie wygodnie rozparta, z nosem i oczami przy szybie i spokojnie oglądam to, co mi tylko miga gdy jestem kierowcą. Zwłaszcza teraz, gdy krajobraz bezlistny i stają się widoczne detale i szczegóły. Dziś skupiam się na gankach, werandach, tarasach ..... Czasem na kapliczkach przydrożnych, czasem na przedogródkach, czasem na reklamach i szyldach, czasem na przybudówkach i szopach, czasem na nowych drogach, czasem na wiatach, altankach .....
Tym razem zapomniałam o aparacie, a zresztą zdjęcia zza brudnych szyb autobusu - nic ciekawego. Nazajutrz, w sobotę, mam wiadomość, że autko z naprawy do odebrania o 10 tej więc się nie spieszę ze śniadaniem. Ale tuż przed 9 tą telefon, że można przyjechać wcześniej, ja na to, że jestem w proszku i zanim dojdę potrwa z godzinę. On na to, że żona po mnie przyjedzie. I zanim się ubrałam do końca przyjechali oboje, żona moim fordem a mąż ich matizem. Zapłaciłam i pojechali.
Tym sposobem nie przejechałam się autkiem po naprawie, bo piękne słońce wygoniło mnie do lasu. Oczywiście zanim doszłam do polany, słońce już się bawiło ze mną w chowanego.
Dopiero nazajutrz postanowiłam przetestować autko po naprawie i zaniepokoiłam się poważnie. Autko albo wyrywa do przodu, gdy ruszam 'normalnie', jak dziki źrebak albo gaśnie gdy muskam je delikatnie. Dzwonię do mechanika a on mówi, że nowe sprzęgło tak ma i trzeba się przyzwyczaić. Trudno, jak trzeba to trza. Gdy wracam z chatty do miasteczka auto dziwnie stuka przy wolnej jeździe. Ale wiozę farby w koszyku w bagażniku, więc mniemam, że to może one. Nazajutrz jadę do szpitala do ulubionego szwagra, już bez farb a autko znowu dziwnie się tłucze na nierównych ulicach obrzeży Dębicy. Coś się naprawiło, coś się popsuło. Jak u Sapkowskiego: "Coś się kończy, coś się zaczyna" Nie mam kiedy jechać z reklamacją bo już czeka, obiecana od dawna, wyprawa do Iwonicza, do 'apartamentu' Cesi i w odwiedziny u Zoni, ulubionej bratowej, która jest tam w sanatorium. Trudno, najwyżej będzie przygoda! Po drodze przez wiejskie drogi, autko tłucze się coraz bardziej ale jesteśmy obładowane nawet rondlem z zapiekanką więc może to te gary. Mimo to udaje się bez przygód dojechać do jodłowego dworku i do apartamentu mojej 'amerykańskiej' koleżanki.
Po rozpakowaniu, jeszcze przed zmierzchem, mały spacer po okolicy. Cesia jest po operacji jednego kolana a przed operacją drugiego, więc porusza się powoli i gdy na nią czekam na zewnątrz, bo mi za gorąco wewnątrz, zdarza się, że pokrywają mnie resztki spadających liści.
Nazajutrz mgła i mżawka, Cesia jest meteopatką i do zmierzchu nie wychodzi z pokoju, więc zapraszamy Zonię i spędzamy miło czas do południa, bo potem Zonia ma zabiegi. W samo południe idę na spacer bo dla mnie mgła i mżawka listopadowa ma niezwykły, melancholijny urok.
Snuję się niespiesznie po okolicy i tak jakoś trafiam na sanatorium bratowej. Ta mgła i mżawka sprawia, że po długim spacerze i uczucia się skraplają więc chociaż wiem, że Zonia jest teraz na zajęciach wchodzę do budynku. Nie bez małych trudności, zwiedzając cały obiekt od parteru do III pietra, trafiam na WC (to temat na osobny, obszerny post).
"Wyszedłszy letki z cichej klozetki" kieruję się ku wyjściu, gdy wtem z oddali długiego korytarza miga mi przemiła sylwetka. Czyżby to Zonia? Nie wydaje mi się to możliwe ale zachodzę od zewnętrznej strony i ..... to ona. Umawiamy się na spacer po zabiegach.
Mam trochę czasu więc wychodzę na spacer w pobliżu. Z dołu, zza mgły, sanatorium wygląda monumentalnie i tajemniczo. A przecież przed chwilą byłam we wnętrzu i jest tam miło i przytulnie. Sprawy nie zawsze mają się tak, jak nam się wydaje i nie tylko tego sanatorium to dotyczy.
Cesia odpoczywa, Zonia kończy zabiegi i wybieramy się na spacer po uzdrowisku. Pusto i cicho, nie ma wielu takich odważnych ludziów, krążymy po deptaku w coraz gęstszej mgle i o zmierzchowej godzinie kupujemy prezenty przy pijalni.
Wracamy po trzech dniach, Cesia do lekko gorzkiej codzienności.
niedziela, 27 listopada 2016
czwartek, 17 listopada 2016
Zmiany naturalne i awaria
Nie było mnie na skraju trzy dni. Wyjeżdżam 10 listopada popołudniu, przed Świętem i to horror, bo przez Moje Miasto jadę półtorej godziny choć od granicy do granicy to niewiele ponad 10 km. A gdy do chatty mam już tylko z 15 km, autko zaczyna zwalniać i robi takie głośne brrrr gdy dociskam gaz. Ale jakoś jedzie choć odgłosy wydaje niepokojące i nie daje rady jechać powyżej 40 km/h. Mnie ta szybkość nie przeszkadza ale to rzęcholenie owszem, bo strasznie bidulek się męczy. Jeszcze 10, 5 km, wyje coraz bardziej i jedzie coraz wolniej, dookoła ciemno, jadę przez las, więc tylko go proszę by dojechał na skraj i na przemian obiecuję mu przegląd i mechanika lub porzucenie i złomowanie, klasyczna metoda marchewki i kija. I się udaje, dojeżdża nawet na posesję i tam wyłączam go utrudzona, nie wiadomo kto bardziej. Od mieszkania jechałam cztery godziny zamiast jednej, już absolutnie ciemno na skraju. Czy jeszcze zapali? kołatało mi w głowie, i jak wrócić? Postanowiłam jak Scarlett O'Hara, że pomyślę o tym jutro. Emocje powoli opadają ale nie chce mi się już rozpalać piecyka wiec tylko przebieram się, otulam kołdrą, zapalam świeczki, wlewam do kubka jakiś rozgrzewaniec i otwieram książkę. Jest błogo.
Nazajutrz Święto więc czczę je pracą, bo chociaż od kilku dni straszą mrozem to wczoraj nawet grożą. Mnie mróz nie straszny ale mojej instalacji wodnej nawet bardzo a jej kłopoty to moje wydatki bo przy minus 5-7 stopniach pęka wszystko co mokre i nad ziemią. Zawory, krany, liczniki, złączki, porcelana ... wszystko to już przerabiałam przez 10 lat posiadania nieruchomości letniskowej. Ot, są radości to i kłopoty są. Choćby zabezpieczył jak najstaranniej, to i tak wiosną niepewność: wypieprzyło gdzieś czy nie? Nie ma 'to tamto', trzeba zamknąć wodę, dosyć mam awarii na wczoraj. Ale ogarnięcie tego wcale nie jest łatwe bo najpierw trzeba zakręcić główny zawór wielkim kluczem. Potem odkręcić wszystkie krany na 45 stopni, by spłynęła woda z instalacji i spuścić wodę z WC. Teraz odczekać aż wszystko wykapie a potem najtrudniejsze i to zostawiam na jutro, zanurkować do wąskiej ale wysokiej studni z licznikiem, gdzie jeszcze kilka zaworów, by jedne odkręcić, drugie wręcz przeciwnie. A potem już tylko zalać borygo lub zasypać solą wszystkie miejsca mające styczność z wodą. Dotychczas co sezon ktoś z sąsiadów mi pomagał ale w zeszłym roku były dziwne okoliczności więc się zbiesiłam i sama przeprowadziłam ten proces, pomimo że było za późno bo już były mrozy i nic nie spłynęło z instalacji. Strasznie denerwowałam się wiosną przy uruchamianiu instalacji i fakt, że nic się nie zepsuło ośmielił mnie i podbudował. Więc robię to co skomplikowane ale do ogarnięcia i gdy czekam aż woda się wykapie robię coś niezgodnego z postanowieniami i naturą czyli zgrabiam niezbyt starannie liście na kilka kupek, bez pomysłu jak je zagospodarować bo kompostownik już pełny.
Nie ma się co ociągać, czas odpalić autko i sprawdzić, czy się naprawiło. Zapala dobrze ale jęczy i charczy przy próbie jazdy jeszcze gorzej niż w czwartek. Na drodze spotykam sąsiada i mówi, że sądząc po objawach nie obejdzie się bez fachowca. Na szczęście znam takiego, to jakieś kilka kilometrów stąd. Do cmentarza (nomen omen) dojechał z rzężeniem, do straży pożarnej doczołgał sie siłą mojej woli i utknął kilka domów dalej. Dzięki przechodzącej kobiecie dopchałyśmy go do sąsiada Pana Mechanika, bo pomyliły nam się ścieżki. W sobotę i tak warsztat nieczynny ale dopytuję, póki nie lokalizuję fachowca i dowiaduję się, że to jednak sprzęgło kaput. Ot, poważna sprawa i poważne koszty. Zostawiam mu kluczyki, wracam na piechotę przez las i dumam. Co będzie jeśli koszt naprawy będzie niewspółmiernie wysoki do wartości autka? Ratować go czy utylizować? Sprzedać za grosze czy postawić na działce jako eksponat z przełomu wieków?
Tak czy siak zostaję tu do poniedziałku, bo autobusy stąd jeżdżą tylko w dni robocze. W izbie rozpalam w piecyku, bo wygasł w czasie mojej wyprawy. Nastawiam na płytce resztę zupy zielonej, brokułowo - szpinakowo - porowej. Zaczyna padać i szybko robi się ciemno, zakopuję się w kołdry ze skandynawskim kryminałem, gdzie domy nawet nie mają dziurek dla klucza bo się ich nie zamyka. Na późne drugie danie gorące proziaki z roztapiającym się masełkiem, popite mlekiem. Proziaki pieczone na płycie nagrzanej drewnem mają smak nieporównywalny z tymi pieczonymi w piekarniku, są przypieczone w piegi, pachnące lekko spalenizną, z chrupiąca skórką i mięciutkim miąszem. Najedzona, z rozgrzanym brzuszkiem wychodzę na taras i ..... zaskoczenie! Przegapiłam pierwszy śnieg! Wprawdzie to tylko cienka warstwa lekkiego, białego piasku ale za to jaki zapach! Gdy już się nawąchałam i zmarzło mi wszystko oprócz brzuszka, wróciłam po aparat ale on po upadku robi co chce.
Księżyc wielki i jasny więc nie zapalam lampki tylko zostawiam odsuniętą zasłonkę. Śniły mi się schrony na Alasce, jurty na Syberii, koliby w Tybecie, igloo eskimoskie, wszystkie zanurzone w białym puchu, który otula i osłania od kąsającego mrozu.
Gdy rano się budzę, zaskakuje mnie jasność bijąca z okna. Wyskoczyłam z łóżka, dobiegłam do okna i ..... oniemiałam, było jak w zimowej bajce, wszystko okryte białym puchem, świat szaro - biały z elementami koloru. W piżamie i kapciuszkach cykam z kuchennego okna i z tarasu aż akumulatorki się rozładowują. Teraz widać, że nie obcięte badyle i łodygi okryte śniegiem wyglądają bajecznie.
Akumulatorki się ładują, rozpalam w piecyku i ładuję się pod koc, nadal ze szwedzką sensacją, gdzie wielki mróz i śnieg. Lubię się bać, w bezpiecznej, drewnianej izbie. Śniadanko, kawka - żal przerywać to co jest dobre ale słyszę, że wiatr zaczyna strącać śnieg z cienkich gałązek, trzeba obejść posiadłość z aparatem. Przebieram się leśnie, w sztormiak i kalosze i dopiero teraz widzę, że to nie tylko bajka lecz i szkody. Tuja rozcapierzona na trzy przez ciężki, mokry śnieg aż zasłoniła bramkę, dwie złociste tuje rozkładają się aż po ziemię, młode choineczki w ciężkich czapach słaniają się i cichutko piszczą. Chowam aparat za pazuchę i strząsam mokry śnieg z tui i choineczek, podnoszą swoje gałązki z westchnieniem puff, pufff .... Wspaniała zabawa, coś radosnego do zrobienia i dobrze że mogę im ulżyć. Corocznie związuję te trzy tuje konopnym sznurkiem ale przez rok sznurek pęka i znika. Z tego otrząsania mam śnieg wszędzie, na tarasie strząsam śnieżny puch z kurtki, spodni, butów a i tak skarpety mokre i bluza też ale to nie problem, bo mam nad piecykiem wieszadełko a obok mur z cegły i tam przesuszę ciuchy.
Popołudniu spacer po najbliższej okolicy w drodze do sklepu i z powrotem, gdy zaczyna prószyć biały pył. Szkoda, że nie śnieżne płatki.
Wieczorem się okazało, że zapomniałam spuścić wodę z bojlera a tam wtyczki i rurki i zaworki. Teraz to naprawiam ale nie wiem czy czegoś nie sknociłam, bo kolejność nie ta.
Spało się dobrze, bo postanowiłam jak Scarlett, że pomyślę o tym jutro ale nadszedł poranek i trzeba było dzień oganiając logistycznie. Bo albo wyjść dwie godziny wcześniej, po drodze wstąpić do mechanika, popytać i pogadać co a autkiem i farbami a potem pójść na krzyżówkę na przystanek albo poprosić sąsiadów o podwiezienie i wtedy wystarczy mi pół godziny. Czas nie ma dla mnie znaczenia ale wysiłek związany ze spacerem na krzyżówkę już tak a ponadto, dopiero niedawno nauczyłam się prosić, bo w moim wieku człowiek już się tak nie boi odmowy. Więc zaczynam od telefonu do sąsiadów i okazuje się, że Oni też wybierają się w podobnym kierunku. To mnie powoli przestaje dziwić, bo często się zdarza, że gdy nastawiam się na odmowę i opór, spotykam życzliwą zgodę. Sprawa rozwiązana zanim można ją nazwać problemem. U mechanika jednak problem bo w związku z niespodziewanym atakiem zimy, u niego zmasowany atak na zmianę opon na zimowe. Umawiamy się na kontakt telefoniczny i Mili sąsiedzi zawożą mnie na przystanek. teraz już tylko jedna przesiadka (jestem w spodniach leśnych i kaloszkach więc czuję się spacerowo) i jestem w mieszkaniu.
Nazajutrz Święto więc czczę je pracą, bo chociaż od kilku dni straszą mrozem to wczoraj nawet grożą. Mnie mróz nie straszny ale mojej instalacji wodnej nawet bardzo a jej kłopoty to moje wydatki bo przy minus 5-7 stopniach pęka wszystko co mokre i nad ziemią. Zawory, krany, liczniki, złączki, porcelana ... wszystko to już przerabiałam przez 10 lat posiadania nieruchomości letniskowej. Ot, są radości to i kłopoty są. Choćby zabezpieczył jak najstaranniej, to i tak wiosną niepewność: wypieprzyło gdzieś czy nie? Nie ma 'to tamto', trzeba zamknąć wodę, dosyć mam awarii na wczoraj. Ale ogarnięcie tego wcale nie jest łatwe bo najpierw trzeba zakręcić główny zawór wielkim kluczem. Potem odkręcić wszystkie krany na 45 stopni, by spłynęła woda z instalacji i spuścić wodę z WC. Teraz odczekać aż wszystko wykapie a potem najtrudniejsze i to zostawiam na jutro, zanurkować do wąskiej ale wysokiej studni z licznikiem, gdzie jeszcze kilka zaworów, by jedne odkręcić, drugie wręcz przeciwnie. A potem już tylko zalać borygo lub zasypać solą wszystkie miejsca mające styczność z wodą. Dotychczas co sezon ktoś z sąsiadów mi pomagał ale w zeszłym roku były dziwne okoliczności więc się zbiesiłam i sama przeprowadziłam ten proces, pomimo że było za późno bo już były mrozy i nic nie spłynęło z instalacji. Strasznie denerwowałam się wiosną przy uruchamianiu instalacji i fakt, że nic się nie zepsuło ośmielił mnie i podbudował. Więc robię to co skomplikowane ale do ogarnięcia i gdy czekam aż woda się wykapie robię coś niezgodnego z postanowieniami i naturą czyli zgrabiam niezbyt starannie liście na kilka kupek, bez pomysłu jak je zagospodarować bo kompostownik już pełny.
Nie ma się co ociągać, czas odpalić autko i sprawdzić, czy się naprawiło. Zapala dobrze ale jęczy i charczy przy próbie jazdy jeszcze gorzej niż w czwartek. Na drodze spotykam sąsiada i mówi, że sądząc po objawach nie obejdzie się bez fachowca. Na szczęście znam takiego, to jakieś kilka kilometrów stąd. Do cmentarza (nomen omen) dojechał z rzężeniem, do straży pożarnej doczołgał sie siłą mojej woli i utknął kilka domów dalej. Dzięki przechodzącej kobiecie dopchałyśmy go do sąsiada Pana Mechanika, bo pomyliły nam się ścieżki. W sobotę i tak warsztat nieczynny ale dopytuję, póki nie lokalizuję fachowca i dowiaduję się, że to jednak sprzęgło kaput. Ot, poważna sprawa i poważne koszty. Zostawiam mu kluczyki, wracam na piechotę przez las i dumam. Co będzie jeśli koszt naprawy będzie niewspółmiernie wysoki do wartości autka? Ratować go czy utylizować? Sprzedać za grosze czy postawić na działce jako eksponat z przełomu wieków?
Tak czy siak zostaję tu do poniedziałku, bo autobusy stąd jeżdżą tylko w dni robocze. W izbie rozpalam w piecyku, bo wygasł w czasie mojej wyprawy. Nastawiam na płytce resztę zupy zielonej, brokułowo - szpinakowo - porowej. Zaczyna padać i szybko robi się ciemno, zakopuję się w kołdry ze skandynawskim kryminałem, gdzie domy nawet nie mają dziurek dla klucza bo się ich nie zamyka. Na późne drugie danie gorące proziaki z roztapiającym się masełkiem, popite mlekiem. Proziaki pieczone na płycie nagrzanej drewnem mają smak nieporównywalny z tymi pieczonymi w piekarniku, są przypieczone w piegi, pachnące lekko spalenizną, z chrupiąca skórką i mięciutkim miąszem. Najedzona, z rozgrzanym brzuszkiem wychodzę na taras i ..... zaskoczenie! Przegapiłam pierwszy śnieg! Wprawdzie to tylko cienka warstwa lekkiego, białego piasku ale za to jaki zapach! Gdy już się nawąchałam i zmarzło mi wszystko oprócz brzuszka, wróciłam po aparat ale on po upadku robi co chce.
Księżyc wielki i jasny więc nie zapalam lampki tylko zostawiam odsuniętą zasłonkę. Śniły mi się schrony na Alasce, jurty na Syberii, koliby w Tybecie, igloo eskimoskie, wszystkie zanurzone w białym puchu, który otula i osłania od kąsającego mrozu.
Gdy rano się budzę, zaskakuje mnie jasność bijąca z okna. Wyskoczyłam z łóżka, dobiegłam do okna i ..... oniemiałam, było jak w zimowej bajce, wszystko okryte białym puchem, świat szaro - biały z elementami koloru. W piżamie i kapciuszkach cykam z kuchennego okna i z tarasu aż akumulatorki się rozładowują. Teraz widać, że nie obcięte badyle i łodygi okryte śniegiem wyglądają bajecznie.
Akumulatorki się ładują, rozpalam w piecyku i ładuję się pod koc, nadal ze szwedzką sensacją, gdzie wielki mróz i śnieg. Lubię się bać, w bezpiecznej, drewnianej izbie. Śniadanko, kawka - żal przerywać to co jest dobre ale słyszę, że wiatr zaczyna strącać śnieg z cienkich gałązek, trzeba obejść posiadłość z aparatem. Przebieram się leśnie, w sztormiak i kalosze i dopiero teraz widzę, że to nie tylko bajka lecz i szkody. Tuja rozcapierzona na trzy przez ciężki, mokry śnieg aż zasłoniła bramkę, dwie złociste tuje rozkładają się aż po ziemię, młode choineczki w ciężkich czapach słaniają się i cichutko piszczą. Chowam aparat za pazuchę i strząsam mokry śnieg z tui i choineczek, podnoszą swoje gałązki z westchnieniem puff, pufff .... Wspaniała zabawa, coś radosnego do zrobienia i dobrze że mogę im ulżyć. Corocznie związuję te trzy tuje konopnym sznurkiem ale przez rok sznurek pęka i znika. Z tego otrząsania mam śnieg wszędzie, na tarasie strząsam śnieżny puch z kurtki, spodni, butów a i tak skarpety mokre i bluza też ale to nie problem, bo mam nad piecykiem wieszadełko a obok mur z cegły i tam przesuszę ciuchy.
Popołudniu spacer po najbliższej okolicy w drodze do sklepu i z powrotem, gdy zaczyna prószyć biały pył. Szkoda, że nie śnieżne płatki.
Wieczorem się okazało, że zapomniałam spuścić wodę z bojlera a tam wtyczki i rurki i zaworki. Teraz to naprawiam ale nie wiem czy czegoś nie sknociłam, bo kolejność nie ta.
Spało się dobrze, bo postanowiłam jak Scarlett, że pomyślę o tym jutro ale nadszedł poranek i trzeba było dzień oganiając logistycznie. Bo albo wyjść dwie godziny wcześniej, po drodze wstąpić do mechanika, popytać i pogadać co a autkiem i farbami a potem pójść na krzyżówkę na przystanek albo poprosić sąsiadów o podwiezienie i wtedy wystarczy mi pół godziny. Czas nie ma dla mnie znaczenia ale wysiłek związany ze spacerem na krzyżówkę już tak a ponadto, dopiero niedawno nauczyłam się prosić, bo w moim wieku człowiek już się tak nie boi odmowy. Więc zaczynam od telefonu do sąsiadów i okazuje się, że Oni też wybierają się w podobnym kierunku. To mnie powoli przestaje dziwić, bo często się zdarza, że gdy nastawiam się na odmowę i opór, spotykam życzliwą zgodę. Sprawa rozwiązana zanim można ją nazwać problemem. U mechanika jednak problem bo w związku z niespodziewanym atakiem zimy, u niego zmasowany atak na zmianę opon na zimowe. Umawiamy się na kontakt telefoniczny i Mili sąsiedzi zawożą mnie na przystanek. teraz już tylko jedna przesiadka (jestem w spodniach leśnych i kaloszkach więc czuję się spacerowo) i jestem w mieszkaniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)