Upał 33 stopnie, w mieszkaniu
27, co i raz sięgam do lodówki po mineralną, sok, kostki lodu, kefir lub
maślankę, piwo, czereśnie, truskawki, lody, śmietanę ….. Lodówka na zewnątrz
wyraźnie grzeje i jeszcze podnosi temperaturę w kuchni. Sobota wieczór, po raz
kolejny idę po sok i kostki gdy coś mnie niepokoi. Kostki jeszcze zmrożone ale
sok już nie zimny. Macam dookoła, kubki z nabiałem nie zimne, owoce takoż i
masło miękkie. Dotykam płytki chłodzącej
a ona ciepła. I cisza w lodówce. Przestraszyłam się, niepiękna katastrofa! Sprawdzam
korki, wtyczkę, poruszam lodówką, potem potrząsam i wreszcie …. yes, yes,
ruszyła zrazu ospale a potem już „normalnie”. Dzięki. Ulżyło mi. Po jakimś
czasie zapomniałam o strachu, znowu otwieram lodówkę po truskawki i …..
powtórka z rozrywki. Cisza i nie zimna płytka. Więc znowu poruszam, potrząsam,
sprawdzam …. i nic. Sprawdzam co mam w lodówce, będą straty ale niewielkie. Ale
są jeszcze trzy szuflady zamrażalnika a tam już straty będą większe. Przygotowuję
dwa duże rondle, trzeba ograniczyć straty i upiec mięsko. Znowu poruszam,
potrząsam, kolebię, poruszam i ….. zaskakuje. Ale już się boję otwierać
lodówkę, nie chowam rondli – czy trzeba myśleć o nowej? Późnym wieczorem
jeszcze jeden taki epizod, tym razem ponad pół godziny popycham, potrząsam,
poruszam i nic, więc piekę mięska, bez bejcowania, na żywca, tylko z
dziewięcioskładnikowymi mieszankami warzywnymi i grzybami. Zjadam lody, gotuję fasolkę
szparagową. Jedzenia mam na tydzień i nie wiem po co się męczę przy kuchence
skoro w takich temperaturach zepsuje się i upieczone (ale może wolniej niż
surowe). Po północy lodówka rusza, i bardzo dobrze, bo w zamrażalniku jeszcze
moje ulubione pyzy i knedle. W niedzielę jeszcze dwa dłuższe i jeden krótszy
epizod a od poniedziałku, gdy poszłam do sklepu rozejrzeć się za nową, hula jak
młoda. Sprawdziłam, moja lodówka kupiona w czerwcu 1994 roku kosztowała słownie
jedenaście milionów dwieście tysięcy złotych. Za takie pieniądze nie ma prawa
się zepsuć po 19 latach :-)
Ponad
trzy lata temu dałam blogowi podtytuł …. „kłopoty i radości właścicielki
nieruchomości”. Dlaczego więc dziwią mnie i złoszczą kłopoty. „Widziały gały co
brały”. Dlaczego radości z posiadania uważam za oczywiste i naturalne a kłopoty
wkurzają mnie, zaskakują, denerwują. Ot co, chyba wyłazi ze mnie człowiek i
Polak. Rzadko dziękuje i bywa wdzięczny, częściej narzeka i złości się.
Czy
dziękujecie za zdrowie codziennie? Czy śpiewacie co rano lub wieczorem
dziękczynny hymn wdzięczności? Ja często wieczorem, ale nie codziennie, może
nawet nie raz w tygodniu. A jest za co. Wybieram wygodną pozycje i skupiam się
na wdzięczności. Dziękuję za zdrowie ogólnie i szczególnie za to, że nic mnie
nie boli i że jestem zdrowa, sprawna i samodzielna w tym obecnym, słusznym
wieku. Po chwili czuję, że boli mnie kark ale nadal dziękuję, bo przecież
reszta nie boli. Zmieniam pozycję i przy tym ruchu nagle ból w łokciu,
przeszywający. Dziwne, cała jestem okrąglutka i puszysta a łokcie u mnie kościste.
Nadal dziękuję, bo przecież to tylko kark i łokieć. Znowu zmieniam pozycję tym
razem opierając się na dłoni i nagły skurcz zgina mi duży palec. Ból obezwładniający,
z trudem podnoszę ten palec do pionu i ….. och i ach, jaka ulga. Poczucie
wdzięczności za zdrowie już nie takie oczywiste więc skupiam się na innych
łaskach. Ale ….. wszędzie jest jakieś ale. "A jednak jest cudnie, choć to życia psiamać popołudnie"