"Zygmuntówka" w Górach Sowich, schronisko bez dojazdu autem. Można tam dojść od Jugówki i tak zrobiliśmy ze względu na możliwości Starki.
Samo dojście nietrudne ale widok na schronisko odsłaniający się na ostatnim zakręcie - bezcenny. Nacykałam sporo zdjęć bo jeszcze, w zachwycie, obeszłam je wokół.
Ja się zadomowiłam w schronisku, zjadłam zupę szefa w pełnej ludzi jadalni, a młodzież poszła na Rymarz.
I znowu powoli obeszłam schronisko wokół, z piwkiem i sokiem. Nie sprzedawali piwka z sokiem bo im nie pozwala klauzura sumienia. Jakie cudne widoki, jakie klimaty!!! Szkoda tylko, że śniegu nie było bo to byłoby jak w bajce. Ale za to widać było wszystkie detale rzeźb w drewnie.
Młodzież wróciła prawie o zmroku, pełna wrażeń i mocno zmoczona mgłą i mżawką. Zamówiliśmy schroniskowy obiad i gorącą zimową herbatkę, by się rozgrzać. Goście schroniskowi powychodzili, zostaliśmy w całym schronisku tylko my czworo, dwie turystki i dwa koty.
A potem prawie do północy gry planszowe i kawka w jadalni z choinką, kominkiem i żywym ogniem bo nie bardzo się chciało pójść na piętro do apartamentów "Domu o zielonych progach". Jeden Dom o zielonych progach to siedmioosobowa sypialnia z łóżkami piętrowymi a druga to samo tylko pięcioosobowa. Na szczęście było nas tylko czworo na te dwa domy. Pośmialiśmy się grając w planszówkę "3 sekundy", pogadaliśmy z gospodarzem schroniska i wpisaliśmy się do pamiątkowej księgi.
A jednak spało się wygodnie, w zupełnej ciszy i ciemności. Rankiem pakowanie, śniadanie i około 11 wymarsz do autka.
Bardzo już dawno nie byłam w schronisku, ostatnio w listopadzie 2017 roku, w Bacówce pod Małą Rawką. Trzeba wpisać je na listę marzeń i planów bo ten klimat i ta dusza, bardzo mi odpowiadają.