wtorek, 18 października 2022

Już niemoja chatta ale wciąż moja BK

Mój ostatni pobyt w chatcie na skraju był sporo ponad rok temu. "Tym razem naprawdę ostatni taki ..." Dzisiejszą wyprawę planowałam już od dawna ale dopiero teraz nadszedł odpowiedni czas przemożnej, jesiennej tęsknoty za wodą, lasem, grzybami i skrajem. Pożegnalne fotki chatty wrzucam tu bez żalu, za nią już mało tęsknię, ot od czasu do czasu tylko. 

Dzień pierwszy - piątek Wyjechałam w piątek rano z plecakiem pełnym przydasi i koszem pełnym prowiantu, bo nie miałam pewności gdzie będę gościć. Ponieważ autko już pojechało do Wrocka, wybrałam się komunikacją publiczną i prywatną, trzy busy z dwoma przesiadkami czyli ahoj przygodo. Ale była piękna jesienna pogoda, cel zacny więc droga nie dłużyła mi się mimo zmian w rozkładach. Nad zalewem byłam wczesnym popołudniem i okazało się, że będę mieć cały domek tylko dla siebie!!!Szybko się rozpakowałam i rozgościłam. Obeszłam teren z aparatem, zadziwiająco dużo ludzi przyjechało do swoich domków. Wróciłam przebrać się leśnie choć mówili, że grzybów jeszcze nie ma.  Spacer do lasku za domkami przekonał mnie, że jak się chodzi to się coś wychodzi, chociaż to coś to tylko maślaczki i jeden koźlak szary. Wyczyściłam grzybki, usmażyłam cebulkę na maśle, pokroiłam grzybki i wrzuciłam do rondelka. Poddusiłam. posoliłam, popieprzyłam i zostawiłam na jutrzejszy obiad. 

Dzień drugi - sobota Tym razem zaraz po lekkim śniadaniu wyprawa na dłużej, bo dopołudnia jestem bardziej śmiała. Wyszłam do lasku przez prywatną furtkę, to niezwykłe uczucie mieć swoją prywatną furtkę do lasu. Pokręciłam się troszkę dalej niż wczoraj ale plony mizerne. W południe przyszła Władzia Narożna z wizytą i przyniosła mi jedzonko. Spore pudełko racuchów, tackę pierogów i dzbanek kompotu. A ja mam podduszone wczoraj maślaczki i pojemnik fasolki bretońskiej z domu. Więc pomieszałam fasolkę z maślaczkami i zjadłyśmy po sporej miseczce. Niebanalne to było ale smakowite. Ja jeszcze na deser zjadłam kilka racuszków i popiłam mlekiem. Reszta mieszanki, racuszków i pierożki zostały na jutro.Kapkę odpoczęłam i poszłam znowu do lasku ale dalej. I tu spotkała mnie przygoda. Już wracałam mając w koszyczku kilkanaście maślaczków ale gdy chciałam sfocić dorodną brzozówkę okazało się, że nie mam aparatu. Został gdzieś przy fotografowanym obiekcie. Jak się ma koszyk, kosturek, kapelusik, kurteczkę, nożyk, aparat i to wszystko w rękach bo ciepło, to łatwo zgubić coś. Wczoraj zgubiłam nożyk, dopołudnia kosturek ale to daje się zastąpić. Ale aparat! A w nim setka zdjęć z wczoraj i dzisiaj - nie do powtórzenia. Więc w tył zwrot i szukać po śladach. Lasek, chociaż znany bardzo jest jednakowy, ja nie chodzę po ścieżkach tylko zygzakami. Usiłowałam sobie przypomnieć ostatnie ujęcia ale u mnie już i z pamięcią coraz słabiej. Obdeptuję miejsca zapamiętane, przyklękam, kucam, chodzę ze wzrokiem wbitym w ściółkę i nic. Do lasu i po lesie godzinka a szukanie już ze dwie. Wreszcie kapituluję. Podnoszę głowę pochyloną dotąd i proszę św. Antoniego o interwencję. Przypominam sobie okulary Cyrenejki znalezione w jeszcze trudniejszych okolicznościach. Robię ostatnie kółko i trudno w to uwierzyć ale jest, metr od miejsca które przedeptałam poprzednio. Nawet nie schowany, leży sobie obok muchomora. To mój  najmilszy Święty💚Wróciłam zmęczona bo nachodziłam się dziś po lesie. Niby tylko dwa razy ale to szukanie aparatu dało mi w kość, takie deptanie w kółko i przypominanie sobie którędy szłam, gdy wszystko podobne do siebie. Za powrotem zahaczyłam jeszcze o już niemoją chattę ale szybko, bo jeszcze trzeba iść do sklepu, w koszyku nie dźwigałam z domu pieczywa, nabiału, mleka, warzyw, owoców i napojów. Po drodze opowiedziałam historię mojej zguby i odnalezienia sąsiadowi a On znalazł smycz i zaczepił na aparacie, tym sposobem będę teraz chodzić z aparatem na smyczy jak dzieciak z kluczem na szyi. Cóż, cofamy się.Po powrocie już padłam, zostawiłam grzybki bez obierania i położyłam się na chwilkę. Obudziłam się już po ciemaczku, wypoczęta i wyspana. Zabrałam do koszyka boczek i cebulkę na szaszłyk, lokalną kiełbaskę do pieczenia i wyruszyłam na poszukiwanie palącego się, sąsiedzkiego ogniska, bo na gościnnej posesji nie chciałam inicjować takiej fanaberii. Nigdzie nic, za zimno, nie planowane ... Ale nad zalewem zobaczyłam obce ognie i dymy więc zgodnie z obowiązująca w moich czasach tradycją i zwyczajem całkiem spokojnie poprosiłam o pozwolenie by rozsiąść się przy ogniu. To jak zaproszenie w wigilię do dodatkowego talerza. Dostałam wygodne krzesełko i patyk do pieczenia kiełbaski. To męski wypad pięciu facetów z ośmiolatkiem Hubertem. Piekli też zapiekankę w kociołku i dostałam miseczkę smakowitej pieczonki. Tym sposobem i obiad i kolację dostałam i jadłam w miłym towarzystwie. 

Dzień trzeci - niedziela Wczoraj wieczorem postanowiłam, że wstaję raniutko, jeszcze przed słońcem i pójdę przeżyć wschód słońca nad wodą. Oj, jak się nie chciało wyjść z domku w oszroniony delikatnie świat. Ale jak nie dzisiaj to kiedy? Nie miałam szczęścia, niebo zachmurzone, szarówka, przeczesywałam horyzont w poszukiwaniu łuny przed świtem ale zdjęcia wyszły marne. Pamiętam czasy gdy z Cyrenejką w zachwyceniu robiłyśmy po kilkaset zdjęć z takiego czuwania. Przyczaiłam się na ławeczce przy tyrolce z nadzieją, że wreszcie świt zrobi się płomienny i bajeczny. Po drugiej stronie wody cisza, ludzie w domkach uśpieni. Nie doczekałam się ferii barw ale nastrój oczekiwania na Słońce jest magiczny bez względu na pogodę. Może nawet bardziej filozoficzny. Po dniu - noc, po nocy - dzień. To dla nas pewne. Po życiu - śmierć, po śmierci - co? Tego jeszcze nie wiemy. Może jakie życie podobne albo wręcz przeciwnie. Po śniadaniu wybrałam się znowu do lasku, przez prywatną furteczkę i chociaż nie spodziewałam się innych grzybów niż maślaczki spotkała mnie przemiła niespodzianka. Sporo zdrowych, dorodnych podgrzybków które ja nazywam nadgrzybkami, bo są dla mnie nawet bardziej grzybowe niż borowiki. W samo południe przychodzi Władzia i idziemy do lasu za kładeczką. Ona spaceruje po drogach i ścieżkach a ja buszuję po poboczach, rowach, mchach i kolorowych liściach. Ten las inny niż lasek za furtką ale też aparat inny. Efekt bajeczny i czarowny choć przerysowany. Plony nie zachwycają, więcej uzbierałam przed południem ale spacer zacny, dwie godziny chodzenia po chaszczach, wracamy zmęczone, ja nawet bardzo bo chodzenie za grzybami to co innego niż spacer po lesie, oczy przeczesują las w poszukiwaniu grzybów a stopy zahaczają i wykręcają się na dołkach, poduchach mchów, ułamanych gałęziach, wykrotach,  rowach i rowkach..... Władzia w kurtce mojej Mamy wzrusza mnie prawie do łez i wybaczam jej całkowicie to miganie się, tym bardziej że sama tak czasem robię i wyszło nam to na dobre.   Wieczorem karty u Bożenki, ja nienaumyśnie ale honorowo przegrywam do gospodarzy. Planowałam wyjechać jutro ale przy kartach przekonali mnie, że warto zostać jeszcze jeden dzień dłużej.

Dzień czwarty - poniedziałek. Rankiem wstałam obolała, sforsowałam się tymi błądzeniami po lasach i laskach, kostka rok temu zwichnięta przypomniała o kontuzji, bark o spaniu trzy noce bez mojej podusi, bolące gardło i katarek o kursowaniu tylko w lekkim dresie z domku na taras i szybkim rozbieraniu się na tarasie by wytrzasnąć po powrocie z lasu ewentualne kleszcze. Ale gdy wyszłam rano zachwycił mnie świat w szadzi, taki cichy i senny. Wczoraj nie miałam czasu na podziwianie bo pędziłam na wschód słońca więc dziś ubrałam kurtkę na dres i poszłam focić oznaki późnej jesieni. Liczyłam na pajęczyny zamienione w biżuterię ale chociaż szukałam aż buty i skarpety przemokły, nie fajnego nie znalazłam.
Wróciłam do domku rozgrzać się i zaplanować dzień, który miał być ostatni a jest przedostatni a to niełatwe zadanie bo tyle by się jeszcze chciało a ciało woła: zwolnij! Dziś chyba tylko raz, najwyżej dwa razy, do lasu. Zjadłam resztki na śniadanie i poszłam dookoła i powoli do sklepu po prowiant na dziś i jutro. Wracałam przez lasek i znalazłam tylko i aż cztery nadgrzybki. A jednak już niemoja chatta skraja, choć nie jest pępkiem świata, jest po drodze i do lasku ( jeśli się nie ma własnej furtki) i do lasu.Dzień się rozpogodził, bóle zmalały, ostatni spacer do lasu będzie długi acz niespieszny, takie kuśtykanie po ścieżkach i po polanie. Plony mizerne ale taki jeden siedzuń sosnowy rekompensuje i wynagradza wszystko. Powrót popołudniem, wyczyściłam grzybki na tarasie i pozostawiłam do suszenia, na wyczyszczenie szmaciaka koziej brody już na tarasie za ciemno więc poszłam do kawiarenki, gdzie jeszcze słońce. I tam niespiesznie, przy kawce, z widokiem na wodę i niebo, go wyczyściłam.

Dzień piąty - wtorek. Od rana siąpi i mży ale to mi nie przeszkadza, bo sprzątam w domku. Przed południem jeszcze obeszłam pobliski teren na pożegnanie, liski czy szopy dalej pilnują tu porządku!!!
Post dedykuję Rysiowi, Waleczne ale i Gołębie Serce. Kolego, niech Ci się spełnia to o czym marzysz, zasługujesz na wszystko co najlepsze.  💛💚💙

20 komentarzy:

  1. nieważne czy grzybków jest pięć czy pięćset - ważne żeby przez las. i nawdychać się nadziei i zapachów. kiedy nie ma grzybów podnoszę szyszki patyki owoce. cokolwiek. zawsze coś jest wartego schylenia się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, łazęgowanie po lesie to przyjemność sama w sobie ale jesienią bardziej mnie ciągnie do lasu więc chyba o grzybki też chodzi. Jak ich nie ma to też w koszyku przynoszę a to kolorowe listki a to podusię szmaragdowego mchu a to korzeń dziwnie powyginany lub kijek laskę.

      Usuń
  2. Krystynko, to gdzie znalazłaś gościnę? bo widzę i zdjęcia Twojej "niemojej chatty" i inne wnętrza:-) Będziesz wracać do BK, bo tu zostawiłaś piękne chwile, serdecznych ludzi, a szopy zaglądające ciekawie z dziupli będą Cię witać jak swoją. Właśnie dziś nasza babcia kończy sezon w Radawie, mąż z synem pojechali ją przeprowadzić, też miała zdarzenie w lesie, potknęła się i upadła, coraz mniej sił, widzę, że nawet grzyby zbytnio jej nie cieszyły, wiek daje znać o sobie, w końcu to 86 rok życia. Nie zazdroszczę czyszczenia szmaciaka, końca nie widać, ciągle wychodzą jak nie igiełka to listek, poprzerastane grzybem, ale smak wynagradza. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gościny użyczył mi Ryś, to najmilszy koleżka ze skraja, ma domek z osobistą furtką do lasku! Długo zwlekałam z powrotem, ten pierwszy raz był trudny, zobaczymy kiedy będzie następny. Cieszę się, że Babcia jeszcze pomieszkuje w swoim letnim domku całe miesiące. Szmaciak do czyszczenia trudny jest dlatego znalazłam piękne miejsce nad wodą, tam mi nie było ani spieszno ani nudno. Smak delikatniutki, niepodobny do niczego. Pozdrawiam

      Usuń
  3. Krysiu, cudny miałaś wyjazd. Jak fajnie, że mimo, że chatta już nie Twoja, to nadal udaje Ci się wyskoczyć w te rejony i cieszyć się naturą, dawnymi znajomościami i pięknym, sentymentalnym miejscem:)
    Wspaniałe te Twoje leśne wędrówki, uwielbiam takie spędzanie czasu, można chłonąć naturę wszystkimi zmysłami, nawdychać się przesyconego olejkami powietrza, a i do koszyczka coś wpadnie :)))
    Przykra przygoda z aparatem, na szczęście udało się go odnaleźć. Mnie św Antoni też zawsze pomaga... zawsze :)))
    Pozdrawiam najserdeczniej, Agness:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agness, to była sentymentalna podróż w ulubione przez lata miejsca. Ponad rok zwlekałam ale było cudnie.
      Las kusił i nęcił, dwa nawet trzy razy dziennie tam wychodziłam chociaż za każdym przyjściem trzeba się było przebierać i sprawdzać czy nie przyniosłam kleszcza.
      Mój ulubiony Święty, niezawodny i łaskawy.
      Serdeczmości ślę

      Usuń
  4. Przepiękna wyprawa i śliczne zdjęcia. Co to jest ten siedzun i szmaciak? Grzyb, ale jak się go gotuje?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To grzyb podobny do kalafiora, kruchy i delikatny, ja go suszę i dodaję do delikatnych sosów lub makaronów, ma maślany, łagodny smak, troszkę podobny do kani.

      Usuń
  5. Harcerka z Ciebie, taka biwakowa. I grzybki i kiełbaska przy ognisku... świetna wyprawa. Ja jestem zmarzluchem, więc pewnie czuwanie aby dorwać wschod słońca na oszronionych łąkach byłoby dla mnie zbyt hardcorowe, ale poza tym nie ma to jak wypoczynek na skraju lasu i spacery po leśnych ścieżkach. Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bożenko, harcerka i włóczęga, choć z czasem coraz mniej. I szaszłyki były i kociołek - przy ogniu nad wodą czyli to co tygrysy lubią najbardziej. Te wyprawy na świtanie to nie moje ulubione przygody bo ja sowa jestem ale raz na jakiś czas to i owszem. A las jesienią to same zachwycenia i oczarowania. Pozdrawiam Cię Bożenko.

      Usuń
  6. Znaczy co? Wynajęłaś domek na parę dni?
    Pamiętam twoją historię ze świętym Antonim - widać on zawsze jest koło ciebie.
    Kozia broda zawsze mnie fascynowała, ale nie zbieram bo nie znam. Poza tym bardzo rzadką ją widuję na Kaszubach.
    Przepiękne zdjęcia - jesień to twoja ulubiona pora roku, o ile dobrze pamiętam. Ja też ją bardzo lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rysiu mi udostępnił swój domek na parę dni, niemój oglądałam tylko zza płota.
      Tych przygód ze św. Antonim było mnóstwo, jego figurka wygłaskana od podziękowań.
      Do 2012 była pod ochroną, teraz można ją zbierać chociaż w moich stronach tez rzadko występuje, tym bardziej cieszy jej znalezienie.
      Tak, ulubiona ta złota polska i to babie lato i mgły rankiem.

      Usuń
  7. Siostra, wspaniałe widoki i śliczne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wspaniale spędziłaś opisany weekend. Chyba sama bym była zmęczona po takim maratonie na łonie natury. A grzybki... ach wspaniale, że się na nich znasz. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było cudnie i uroczo bo przecież pomieszkiwałam tam ponad 15 lat i znam wszystkie widoki i ścieżki, polanki i grzyby.

      Usuń