piątek, 4 października 2019

Calusieńki tydzień na skraju

Calusieńki tydzień na skraju, bez planu i listy zadań, już dawno, od lat mi się nie zdarzył. Cztery do pięciu dni i owszem się zdarzało ale żeby calusieńki tydzień?
Bez planu i listy zadań, bo wszystko podporządkowane czekaniu na malarza, który ma na nowo zabudowanej ścianie zeskrobać żywicę, przeszlifować drewno po wstępnym impregnowaniu, pomalować drugi raz ścianę i  poddasze. I nie przyszedł a ja mam czas na to malowanie przeznaczony.
Planuję i czekam, coś tam robię, obkaszam przed tarasem, chodzę na grzybki, imprezuję na  świecie ziemniaka, czytam, zbieram winogrona i fasolkę .....
Jak to mówią:
- przyjdź do mnie
- nie mam czasu
- a co robisz?
- nic i to mi zajmuje cały dzień.
Dzień pierwszy - obchodzenie działki. Przyjechałam późnym popołudniem bo załatwiałam ważne sprawy w mieście wojewódzkim i zeszło sporo. Więc tylko się wypakowałam i obeszłam działkę po gospodarsku, już po zmierzchu.

Dzień drugi - początek koszenia i rekonesans grzybowy w lesie. Gdyby nie szmaciak którego ktoś wyrwał i porzucił, zbiory byłyby słabiusieńkie, trzy małe maślaczki i trzy niewielkie kanie. Szmaciaka podrobiłam na cząstki i razem z maślakami przygotowałam do suszenia na dwóch sitach a kanie hodowałam w wodzie na jutrzejszy obiad. Obkosiłam wokół chatty i zaległam na tarasie z książką : "Dobra krew."
Dobra krew. W krainie reniferów, bogów i ludzi” to osobista relacja z wyprawy „na koniec ziemi”. W podróż na Jamał wybrała się Magdalena Skopek, doktor fizyki, pasjonatka fotografii. Dotarła tam do Nieńców – oddalonego od cywilizacji, koczowniczego ludu trudniącego się polowaniem i hodowlą reniferów. Jako przybyszka, która otrzymała nienieckie imię Mjagnie, przez dwa miesiące żyła i przemieszczała się z rodziną Akatteto. Powoziła zaprzęgiem reniferów, wyprawiała skóry, robiła nici ze ścięgien, jadła surowe mięso i ryby, spała w legowisku w czumie, gotowała, odwiedzała święte miejsca. Jej życie w północnosyberyjskiej tundrze okazało się surową i fascynującą przygodą, z której przywiozła debiutancką książkę i zdjęcia – obrazy zupełnie nieznanego świata i ludzi żyjących w zgodzie z rytmem przyrody.
To już trzecie czytanie tej książki, za każdym razem głębiej mnie wciąga i bardziej zachwyca.

Dzień trzeci - Niedziela - odwiedziny gości i festyn wiejski. Rano poszłam do lasu jeszcze przed śniadaniem, trzy grzyby, każdy inny ale w tym spory borowik, średni podgrzybek i mały maślaczek. Po śniadaniu umyłam głowę więc posiedziałyśmy z gościem w izbie bo na tarasie jeszcze zimno.

O drugiej początek Obrzedów jesiennych a tak właściwie to Święto pieczonego ziemniaka. Rozpoczęło się z godzinnym opóźnieniem, w godzinę obeszłam całość, narazie to atrakcje dla rodzin, zwłaszcza dzieci. Gwar i hałas, piski i łubudubudu disco - to nie moja bajka, może wrócę wieczorkiem. 
Skubnęłam pyzę z serowo - kaszkowym nadzieniem i wracałam powoli do chatty gdy pod wiatą spotkałam znajomych i zasiedzieliśmy się tak, że nie chciało mi się już wracać na święto. Na obiadokolację miałam smażone kanie, to też jesienne obrzędowe jedzonko.
Dzień czwarty - umawianie malarza na jutro, sprawdzanie farb, spacer. Wstałam wcześnie rano, dziwnie dobrze wyspana. Zrobiłam kawkę, włączyłam kaloryferek, przeniosłam się z łóżka na siedzisko przy oknie i czekam z panem Tessonem na przyzwoitą godzinę by zadzwonić do Mistrza. A gdy wreszcie zadzwoniłam okazało się, że to co dla mnie przyzwoita pora, dla M już za późno, więc umówił mnie z fachmanem na jutro. Więc mam dzień wolny, luzik i wybieram się na spacer po okolicy bliższej i dalszej. Z zazdrością focę zapasy drewna a z zainteresowaniem rury do kanalizacji w naszej wsi.

Dzień piąty - czekanie, czekanie, czekanie. Noc dziwna, nieprzespana, pełna niepokoju i bólów wieńcowych. Wiercę się do północy, potem wstaję, piję trochę mleka, patrzę na księżyc zamglony za oknem. Trochę czytam "Dobrą krew" ale oczy szybko się męczą. Kładę się pod kołderkę dodając na wierzch wełniany kocyk chociaż nie jest mi zimno ale dla otulenia i umilenia. Mija druga godzina, trzecia, słucham piosenek w radiu, szkoda że większość nie po polsku. Przed czwartą mam atak dusznicy bolesnej, napady lękowe nie ustępują mimo głębokich oddechów i silnego kasłania więc psikam pod język nitro. Gdy już lepiej, wstaję, podgrzewam mleko i wypijam dwa kubki prawie gorącego. Znowu otulam się kołderką ale sen nie chce przyjść. Witam przedświt, świt, brzask i wreszcie umęczona usypiam, gdy już jasno.
I nagle budzi mnie hałas, zrywam się bo to może fachman przyjechał ale samochód przejeżdża obok. Patrzę na zegarek, za wcześnie na fachowca, siódma. Próbuję usnąć ale bez rezultatu, o ósmej wstaję i wypijam kawkę bo mimo nieprzespanej nocy nie chce mi się jeść. Nadal jestem dziwnie zdenerwowana ale czekam, bo przecież musi dojechać. O dziewiątej już przeczuwam, że nie przyjedzie choć jeszcze mam cień nadziei, niebo niepewne, może czeka na rozpogodzenie. O dziesiątej dzwonię ale nikt nie odbiera, po godzinie znowu nic. Teraz się wkurzam, dzwonię co pół godziny. W samo południe oddzwania i właściwie tak jestem nabuzowana, że nawet nie wiem dlaczego nie przyjechał. Rynek pracownika, słyszę. Jutro też nie przyjedzie bo zapowiadają deszcz a pojutrze nie może i ja też. Niewyspana i zła, głodna i zmęczona  kładę się do łóżka i usypiam natychmiast na trzy godziny. Wstaję wyspana ale złość, zmęczenie i głód nadal mnie nie opuszczają. Na głód łatwo poradzić, zjadam na obiad jajecznicę z trzech jaj na kiełbasie z cebulką, pogryzam chlebem z masłem, popijam kawką. Została złość i zmęczenie. Powinnam zebrać winogrona i fasolkę, pozmywać, wykopać rudbekię, słonecznik szorstki, bez i leszczynę dla Halinki i wyjechać ale nadal jestem zła i wkurzona. Wypijam piwko na tarasie a potem zapalam wielki ogień i spalam w nim złość. Czytam "W syberyjskich lasach " w moich nowych, podświetlanych okularkach. Wyjadę jutro.

Dzień szósty - deszczowo i grzybowo. Po  weekendzie wszyscy wyjeżdżają. W tygodniu żyję jak eremita, pustelnik na skraju lasu, wody i łąki i to mi bardzo odpowiada. To klimat Tessona, Koperskiego, Strayed, Filipczak, Thoreau .... Mogłabym już wracać ale niespieszno  mi do mieszkania, TV, internetu, sklepów bliziutko, pełnej lodówki i pełnych szaf ....
Jak nie wyjechałam wczoraj to już chyba nie ma sensu wyjeżdżać dziś, bliżej mi do M niż do B.

Przed południem przestaje padać więc idę do lasu. Jedna kania, jeden borowik i sporo maślaków, będzie na dobry obiad.

Dzień siódmy - zrywanie winogron i fasolki. Gdy mi się w chłodny ranek zachciewa na śniadanie jajecznicy na masełku, owijam się puszystym kocem i jeszcze rozczochrana i w piżamie wychodzę na taras, bo tylko tam jest kuchenka na której mogę użyć patelni. Indukcyjna w kuchni ich nie obsługuje. Mogłabym oczywiście przenieść tę kuchenkę do izby ale to byłoby jak w mieszkaniu a tu na skraju ma być inaczej, tak trochę jak dawniej. Więc jajecznica rankiem czy obiadokolacja z patelni tylko na tarasie z widokiem na stare lipy.
Jedzenie mi się kończy ale jest chleb, mleko, cebula, ziemniaki, fasola, kiełbasa.

Mimo leniuchowania czas wreszcie na zbiór winogron i fasolki.
Dzień ósmy - wykopywanie dla Halinki żółtych słoneczników szorstkich, rudbekii i bzu. Sprzątanie i zmywanie przed wyjazdem. Nie kończę kosić bo co i raz widzę w trawie modliszki.

16 komentarzy:

  1. Super tydzień spędzony na Łonie Natury. Grzybki uwielbiam z jajkiem i cebulką, albo same z chlebkiem :) Pyszności :) Festival pieczonych ziemniaków najsmaczniejszy i najfajniejszy, uwielbiam je pod każdą postacią, nawet frytki, ale takie domowe nie te mrożone ze sklepu :) Jesień widać na każdym kroku. W łodzi pada deszcz i liście też spadają, jest coraz chłodniej, ale taki urok pór roku :)

    Pozdrawiam jesiennie Agnieszka Łódź

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę żal że nie z wyboru ale z konieczności czekania ale w tak pięknych okolicznościach przyrody to no problem. A sosik grzybowy dobry i do ryżu i do makaronu i do ziemniaczków i do chleba. Pieczone ziemniaczki to u mnie jesienią codzienność, albo na ognisku albo na grilu albo na piecyku.

      Usuń
  2. Cóż, sama napisałaś, że od wielu lat nie zdarzyło ci się spontanicznie leniuchować. Bym powiedziała, że jest to sytuacja wysoce stresująca ;) Potrzebne ćwiczenia częstsze, by sytuację oswoić.
    Książkę znam, zrobiła na mnie spore wrażenie. Życie proste, a jednocześnie bogate, pełne, naturalne. I podziwiam autorkę, że dała sobie taką możliwość. Odważna. Kanie to smak mojego dzieciństwa. Uwielbiam. Fajny to był tydzień, mimo stresu z majstrem. Może Wszechświat uznał, że masz wyhamować :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisałam, że od wielu lat nie zdarzyło mi się tygodniowe leniuchowanie bo kilkudniowe to moja specjalność a jednodniowe to moja codzienność.
      Lubię takie książki, bo o takie życie mi chodzi, naturalne i bogate, proste i skomplikowane - oczywiście na moją możliwą skalę. Kanie to jakby grzyby ale też jakby kotlety z soi o smaku schabowego czy wigilijnego karpia. Mógł mi Wszechświat dać czytelniejszy znak bo ściana musi być zaimpregnowana przed jesiennymi deszczami. Ja mogę wyhamować ale to mnie będzie kosztować w przyszłości i nie tylko w pieniądzach.

      Usuń
  3. Nie miałam pojęcia, że te strzępiaste, białe grzyby nazywaja sie szmaciaki i że można je jeść. Fajnie, że człowiek całe zycie sie uczy czegoś ciekawego i pożytecznego.
    Pięknie jest na Twoim skraju. A najlepsze jest to, że spedzasz tam czas tak jak chcesz, że sama nadajesz rytm dniom. Zmartwiłam sie Twoimi problemami sercowymi. Wiem, że lubisz samotnosć, ale w takich chwilach chyba troche człowiekowi być samemu strach.
    Pal sześć malarza i jego niesłowność. Chatta sama w sobie powinna byc oazą spokoju, wyciszenia, stoicyzmu i zadowolenia z życia.Ona, niby baśniowa wyspa, jest sama w sobie Twoim źródłem zdrowia.Tak przynajmniej ja na to patrzę.
    Myslę jednak, że dobrze, że wróciłaś juz z chatty, bo teraz zimnica nastała i kołderka z kocykiem może by juz nie wystarczała. My w piecu palimy od samiusieńkiego rana. I cieszymy się, że mamy czym palić!:-)
    Ściskam Cię serdecznie, Krystynko - eremitko!:-))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To takie grzybne kalafiory, mają różne nazwy ale jak pisze Maria dla mnie to też jakby trufla ale smak delikatny, śmietankowy i leśny. Ja je suszę a w zimowe dni wrzucam garść do zup jarzynowych i cudownie udają aromatyczny makaron.
      Troszkę strach Olu, bo i lata nie po temu by szałapucić ale ja nie chcę z ta moją chorobą wieńcową się ograniczać, bo lepiej żyć krócej ale intensywniej.
      Trudno się nie martwić malarzem, bo nowa ściana koniecznie wymaga zabezpieczenia przed zimą by wydane pieniądze się nie zmarnowały, nie stać mnie na to.
      Wróciłam ale zaraz pojechałam tam na weekend z gośćmi, było grzybowo i biesiadnie, knedle ze śliwkami w sosie śliwkowym o północy a nazajutrz zupa grzybowa z własnoręcznie uzbieranych grzybów.

      Usuń
  4. Tydzień pełen grzybów. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grzybobranie dopiero się zaczęło ale im dalej w następny tydzień tym bardziej grzybowo.

      Usuń
  5. Piękny tydzień spędzony w chaccie, w miły i nieśpieszny sposób. Grzybów może nie ma dużo, ale fajnie, że się pojawiają, może się ruszy wreszcie. U mnie jest to samo, jakieś pojedyncze egzemplarze, jutro wybieramy się znów pochodzić po lesie, może znajdziemy choć troszkę.
    Jedynym zgrzytem w tej błogości jest ta kiepska noc i historia z niesłownym majstrem... trzymam kciuki, żeby wreszcie dotarł, i zrobił co do niego należy.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę pięknej pogody, żeby umilała jesienne przebywanie w chattcie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie to życie, miłe i niespieszne chwile przeplatają się z tymi mniej miłymi i frustrującymi ale tych cudnych całe dnie a tych niemiłych mniej. Ogólnie błogostan z łyżką dziegciu.
      Grzybnia się obudziła i grzybków u nas coraz więcej.

      Usuń
  6. Oj, chciałabym tak:-) niby nic mnie ogranicza, a jednak i w domu z wnukami chcę pobyć, i na Pogórzu nieśpiesznie działać, więc jeżdżę tam i z powrotem:-) czyli co, malarz nie przyszedł ... sytuacja stresująca o tyle, że chce się mieć kolejną czekającą sprawę już za sobą; byliśmy dziś u babci, Radawa opustoszała, chyba będzie wracać do miasta, chociaż po chwili zastanowienia powiedziała: wiesz, Mańciu, nie chce mi się wracać do miasta ... to po co mama wraca, można jeszcze tu pobyć, nie jest za zimno, można też przenieść się ze spaniem na dół ... chyba jej żal, bo koleżanki wyjechały już,a w mieście będą się odwiedzać, a na grzyby, jeśli pojawią się, przyjedzie sobie w każdej chwili; lubię intensywny aromat szmaciaka, u nas zwanego baraniochą, wydaje mi się, że tak pachną trufle:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też jeżdżę między chattą, mieszkaniem, Mielcem i Wrocławiem, dlatego tak się zdziwiłam, że udało mi się być na skraju cały tydzień, że aż chciałam to upamiętnić bo nie wiem kiedy mi się to znowu zdarzy.
      Chyba zarezerwuję pobyt w Radawie na wiosnę, w kwietniu jest tam jeszcze cicho i spokojnie a to jedzenie trawy przez dwa tygodnie fajnie oczyszcza złogi z całej tłustej, smakowitej zimy. Nie dziwię się babci, mnie też nie chce się wracać do miasta, choć z innych powodów.
      Mnie tez smak i zapach szmaciaka kojarzy się z truflą, choć makaron z truflą jadłam raz i to kilka lat temu. Ale lubię jego smak, taki delikatny, ziemny, leśny, jesienny. Suszę go i zimą dodaję do zup jarzynowych jako makaron, smak wybitny i do niczego niepodobny.

      Usuń
  7. ile okazów grzybów - jesiennie i pysznie. Urozmaicone te dni były i noce... Jesień niespodzianki zawsze naszykuje. Dobrej jesieni i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zbieram właściwie tylko część tych polskich jadalnych ale i tak będzie to kilkanaście różnych, każdy ma inny wygląd, zapach, smak.
      No, nie było nudno mimo nicnierobienia i czekania.

      Usuń
  8. Zostawiałam tu komentarz i nie ma😔

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem internet takie płata figle i chociaż mnie to wkurza gniewać się na niego nie ma sensu.

      Usuń