
Nie jadę do Brzózy choćbym chciała, nie sprzątam po remoncie chociaż powinnam, nie jadę na poszukiwanie mebli choć to pilne bo ze stresu i upału moje serce się rozhulało. Prawie codziennie ale na szczęście raz dziennie, psikam pod język moją porcje ratunkową Nitromintu. I "dobrze", bo kupionemu i nieużywanemu, powoli kończy się data przydatności.
Ale przecież nie tylko leżę i siedzę.
W poniedziałek odpoczywałam po emocjach w Brzózie ale zrobiłam duże zakupy, założyłam na okno na stryszku, w mojej tymczasowej sypialni, grubą zasłonę przeciwsłoneczną i skończyłam "Francuską oberżę".
We wtorek umyłam rankiem okno w gabinecie, dwuskrzydłowe. pierwszy raz po remoncie, więc oczywiście szanowałam robotę i podzieliłam ją na cztery fazy, jedno skrzydło zewnątrz, to samo wewnątrz, drugie skrzydło ... itd. Zeszło od 5 tej do 10 tej, potem zaczęłam czytać "Sekretny język kwiatów".

Bo do roboty wstaję o świtaniu, gdy jeszcze chłodno ale już jasno, by około południa już tylko być i przeczekać. Inaczej niż w tej piosence Lombardu "Przetrwać noc i doczołgać do rana" ja staram się przetrwać dzień i doczołgać do nocy. Wieczorem sąsiedzi przenieśli mi szafki do gabinetu, w związku z tym nie mam już pretekstu do odwlekania układania w nich rzeczy wyjętych ponad miesiąc temu. Ale powoli, po jednej szafce na dzień. Planowałam przy okazji przesortować mocno ciuchy i przydasie ale za gorąco na przymiarki, chyba powkładam jak leci.....
Jakie to szczęście, że się tak gramolę, opieprzam i zwlekam z robotą bo wyczaiłam jeden chłodniejszy dzień w piątek i pojechałam do miasta powałęsać się po sklepach meblowych. Nawet w nich miło bo klimatyzowane ale pusto od ludzi, nudno od mebli i stresująco. Jak tylko przechodzę przez próg, podbiega młode dziewczę i pyta w czym może pomóc. A ja sama nie wiem czego chcę więc jak to wytłumaczyć komuś. Mówię, że się rozejrzę ale młoda czuwa i jak tylko przystaję przy meblu, podchodzi i objaśnia. I tak wszędzie. Ja jestem starej daty, mnie to stresuje. Ten chłodniejszy dzień okazuje się równie męczący jak poprzednie więc postanawiam już tylko wstąpić do Black Red White i wracać. Nie spodziewam się olśnienia, po prostu jest po drodze do autka. I tu cudna niespodzianka. Błądząc po meandrach i zakamarkach salonu przysiadam na chwilę w wygodniastym, obrotowym fotelu za niebotyczną cenę i powoli się okręcam, śledząc leniwie wzrokiem, meble dookoła. I nagle stop, widzę kufer piracki, ze starego drewna z miedzianymi okuciami. Zrywam się z przepastnego fotela i idę w jego stronę. Mała ekspozycja, wielkie biurko do pisania listów, kanapa do czytania książek i oglądania map, szafka pod TV, regały, półki, komody. Z bliska widać, że to nie stare drewno ani miedź na okuciach ale wszystko w stylu westernowo pirackim zwanym w salonie nowoczesno młodzieżowym. Czyli w sam raz dla Babci. Im więcej oglądam, tym bardziej się zachwycam. Trzeba przemyśleć przez weekend nową koncepcję i co zrobić ewentualnie ze starymi meblami.
.jpg)



Dużo piję, nie zawsze zdrowo bo prócz maślanki, kefiru i śmietany w wielkich ilościach, soki z kartonów i herbatę z plastikowych butelek. Prosto z lodówki.




Jem mało i też niezbyt zdrowo bo głównie lody w wielkich opakowaniach i ogóreczki małosolne, które w tej temperaturze kiszą się w dwa dni. No i na szczęście owoce. Chłodne i omszone.




Narazie nie wybieram się do Brzózy, w mojej błękitnej, zagospodarowanej kuchni i zielonym, pustym gabinecie, dużo chłodniej niż na zewnątrz.
Zbliża się 15 ta, koniec apogeum :-)))