poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Święto, praca, święto

Wyjechałyśmy z Przyjaciółką wcześnie rano 15 sierpnia, w słoneczny ale rześki poranek. Dzień naszpikowany świętami bo i Święto Matki Boskiej Zielnej i Święto Wniebowzięcia Maryi Panny i Święto Wojska Polskiego. Święto pogańskie, kościelne i świeckie. Pełna symbioza czy zawłaszczenie? Tak czy siak świętujemy czyli nic na siłę, wszystko dla przyjemności. Spacery, jedzenie, fotografowanie, zbieranie ziół, komponowanie wiechci i bukietów, drzemki, czytanie, gadanie, ognisko, polowanie na ćmy ...

Dzień drugi to poranna pobudka, bo robota od rana. Prace stolarskie, wykończeniowe przy kominie, uszczelnieniu łazienki, listwach maskujących, uzupełnianiu i wieszaniu karnisza w pokoju gościnnym. Robota wymagająca doświadczenia, wyobraźni i precyzji więc zeszło do południa. Dziękuję Heniowi, wspaniałemu fachowcowi, mężowi uroczej Ani. Że zamiast wylegiwać się na tarasie, sączyć zimne napoje i słodko leniuchować, pomogli skrajnej sąsiadce w potrzebie. Popołudniu sprzątanie po remonciku, chatta jeszcze nigdy chyba, nie była taka czysta. Zamiast długiego spaceru, obserwowanie wielkiego konika polnego przy i po posiłku na skórce od boczku wędzonego, zawieszonej przed tarasem. 
Wieczorem długo w noc ognisko, wiele żaru, pieczone ziemniaczki  i butelka czerwonego wina do toastów za koniec remontu i magię tego miejsca..

Dzień trzeci to Niedziela. Robimy sobie dopołudniową, niedzielną wycieczkę do Julina, modrzewiowego, myśliwskiego pałacyku Potockich, w stylu szwajcarskim, który był letnią rezydencją magnacką. A teraz opuszczony i zaniedbany można zwiedzać za 1 zł, wprawdzie nie wnętrza ale rozległe włości. 
Na obiad makaron z zielonym sosem z bazylii, która późno ale wreszcie buchnęła na grządce ziołowej. I micha fasolki szparagowej. Jeszcze pożegnalny spacer aż po grządki słonecznika, jeszcze próby złapania w obiektyw motyli ..... i już trzeba się pakować i wyjeżdżać. Trochę żal.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Impresje z pięciu dni w BK.

Ale się nabyłam tym razem, całe pięć dni. Bo dni gorące ale nie upalne były więc troszkę pracy i dużo wypoczynku (ciekawe jak można tak dużo odpoczywać po tak małej pracy). Widocznie można. I zdjęć będzie dużo, chociaż spacery raczej niedalekie. No bo np takie trzy i już wiadomo: 
Zlikwidowałam prawie w ostatniej chwili kolczurkę klapowatą, która nie tylko w ciągu dwóch miesięcy zarosła mi 15 m siatki ale wlazła na drzewka sąsiada. W ostatniej chwili bo szyszki już dorodne ale na szczęście jeszcze niedojrzałe. Zostały po niej śliczne sprężynki. W internecie przeczytałam, że to kolczurka klapowana, inwazyjna roślina z ameryki, której rozpowszechnianie jest zabronione. A ona przecież rozsiewa się sama jak szalona. Ale zdążyłam i została mi jeszcze tylko mała kolczurka od południa bo mi jej żal, taka ślicznota. I stanowi cudną oprawę okna od południa, gdy wracam ze spaceru.

Ale nawet gdy ją wyrwę, żółte pompony godnie ją zastąpią. Jak się nazywają? 

 Jednym z powodów przyjazdu była chęć zobaczenia, jak wygląda moja posiadłość w świetle nowej latarni. Molestowałam w tej sprawie gminę telefonicznie, osobiści i na piśmie ... i nic. Więc zainwestowałam w oświetlenie na pstryk i było dobrze, świeciłam gdy chciałam. I właśnie wtedy, gdy już nie potrzebowałam, postawili i uruchomili latarnię. Na szczęście tylko na dwie godziny wieczoru i światło ciepłe, delikatne. Nawet gwiazd nie wygasza. A to moje okno pod zachodu wieczorem, od wewnątrz w świetle nowej latarni i od zewnątrz przy zapalonej lampce.
A takie dwa i też wiadomo, że ożywienia zalewu ciąg dalszy, robi się profesjonalne boisko do siatkówki. 
Albo taka seria fasolki tycznej szparagowej. Codziennie obserwowałam jak przerastając tyczkę rozpaczliwie szuka czegoś wokół czego mogłaby się oplątać. Koniuszek kręcił się dookoła, parł do góry kilkanaście cm dziennie aż wreszcie zaczął szukać na boki a w ostatnim dniu opadł zrezygnowany. Było mi go żal, zaprzyjaźniłam się z nim przez te kilka dni i w dniu odjazdu zawiesiłam mu sznureczek najwyżej jak dostałam. Może się puści po sznurku. Dałam mu szansę.
Plony mizerne ale po prawdzie zachwaszczona bardzo moja grządka warzywna, ściółkowanie nie pomogło bo za cienkie. Pomidorki tylko koktajlowe, reszta z parchem. Ogórki beczułkowate, raczej na pikle niż na mizerię, o małosolnych nie wspomnę. Nadzieja jeszcze na cukinię i fasolkę.
Nadal przyozdabiam matę przed tarasem, przeniosłam strażnika bo się nie spisał na grządce warzywnej, chwastów nie przegonił. Uplotłam wianuszek z oregano i dwa bukiety z mięty i lebiodki. Dużo mam tego oregano czyli lebiodki zwyczajnej niezwyczajnie bo siła w niej dobrego: Niezwykłe właściwości zwykłego oregano
 
 I kilka fotek z wczesnego, mglistego ranka. Na zakończenie.
P.s. Basi za serek biało kremowy ślicznie dziękuję, połowę zjadłam palcami bez niczego a resztę umiliłam śmietaną i ziołami i zjadam na śniadanie delektując się powoli.

sobota, 2 sierpnia 2014

Upał

Nie jadę do Brzózy choćbym chciała, nie sprzątam po  remoncie chociaż powinnam, nie jadę na poszukiwanie mebli choć to pilne bo ze stresu i upału moje serce się rozhulało. Prawie codziennie ale na szczęście raz dziennie, psikam pod język moją porcje ratunkową Nitromintu. I "dobrze", bo kupionemu i nieużywanemu, powoli kończy się data przydatności.
Ale przecież nie tylko leżę i siedzę.
W poniedziałek odpoczywałam po emocjach w Brzózie ale zrobiłam duże zakupy, założyłam na okno na stryszku, w mojej tymczasowej sypialni, grubą zasłonę przeciwsłoneczną i skończyłam "Francuską oberżę".
We wtorek umyłam rankiem okno w gabinecie, dwuskrzydłowe. pierwszy raz po remoncie, więc oczywiście szanowałam robotę i podzieliłam ją na cztery fazy, jedno skrzydło zewnątrz, to samo wewnątrz, drugie skrzydło ... itd. Zeszło od 5 tej do 10 tej, potem zaczęłam czytać "Sekretny język kwiatów".
Bo do roboty wstaję o świtaniu, gdy jeszcze chłodno ale już jasno, by około południa już tylko być i przeczekać. Inaczej niż w tej piosence Lombardu "Przetrwać noc i doczołgać do rana" ja staram się przetrwać dzień i doczołgać do nocy. Wieczorem sąsiedzi przenieśli mi szafki do gabinetu, w związku z tym nie mam już pretekstu do odwlekania układania w nich rzeczy wyjętych ponad miesiąc temu. Ale powoli, po jednej szafce na dzień. Planowałam przy okazji przesortować mocno ciuchy i przydasie ale za gorąco na przymiarki, chyba powkładam jak leci.....
Jakie to szczęście, że się tak gramolę, opieprzam i zwlekam z robotą bo wyczaiłam jeden chłodniejszy dzień w piątek i pojechałam do miasta powałęsać się po sklepach meblowych. Nawet w nich miło bo klimatyzowane ale pusto od ludzi, nudno od mebli i stresująco. Jak tylko przechodzę przez próg, podbiega młode dziewczę i pyta w czym może pomóc. A ja sama nie wiem czego chcę więc jak to wytłumaczyć komuś. Mówię, że się rozejrzę ale młoda czuwa i jak tylko przystaję przy meblu, podchodzi i objaśnia. I tak wszędzie. Ja jestem starej daty, mnie to stresuje. Ten chłodniejszy dzień okazuje się równie męczący jak poprzednie więc postanawiam już tylko wstąpić do Black Red White i wracać. Nie spodziewam się olśnienia, po prostu jest po drodze do autka. I tu cudna niespodzianka. Błądząc po meandrach i zakamarkach salonu przysiadam na chwilę w wygodniastym, obrotowym fotelu za niebotyczną cenę i powoli się okręcam, śledząc leniwie wzrokiem, meble dookoła. I nagle stop, widzę kufer piracki, ze starego drewna z miedzianymi okuciami. Zrywam się z przepastnego fotela i idę w jego stronę. Mała ekspozycja, wielkie biurko do pisania listów, kanapa do czytania książek i oglądania map, szafka pod TV, regały, półki, komody. Z bliska widać, że to nie stare drewno ani miedź na okuciach ale wszystko w stylu westernowo pirackim zwanym w salonie nowoczesno młodzieżowym. Czyli w sam raz dla Babci. Im więcej oglądam, tym bardziej  się zachwycam. Trzeba przemyśleć przez weekend nową koncepcję i co zrobić ewentualnie ze starymi meblami.

Dużo piję, nie zawsze zdrowo bo prócz maślanki, kefiru i śmietany w wielkich ilościach, soki z kartonów i herbatę z plastikowych butelek. Prosto z lodówki.

Jem mało i też niezbyt zdrowo bo głównie lody w wielkich opakowaniach i ogóreczki małosolne, które w tej temperaturze kiszą się w dwa dni. No i na szczęście owoce. Chłodne i omszone.
Narazie nie wybieram się do Brzózy, w mojej błękitnej, zagospodarowanej kuchni i zielonym, pustym gabinecie, dużo chłodniej niż na zewnątrz.
Zbliża się 15 ta, koniec apogeum :-)))