Dzień po dniu. We wtorek jeszcze na skraju, na wsi a w środę w Krakowie, w metropolii.


We wtorek jeszcze w kaloszach i polarze, pod błękitnym niebem, gimnastyka au naturel, skłony i wyprosty, paznokcie w ziemnym brudzie ale też luzik w chatcie i na tarasie! No i wszędzie dookoła fiołkowo i przeważnie fioletowo, bo te typowe, wonne (chociaż jam już bez zmysłu wonnego) u mnie czują się najlepiej, białe mi powoli się adoptują a różowych to się mogę, co najwyżej, napatrzeć u Ani. A tych fiołków, podobno, jest mnóstwo, około 500 gatunków. Gatunkiem typowym jest podobno viola odorata czyli fiołek wonny i ja chyba taki mam. Bo są leśne, afrykańskie, bagienne, kosmate, pagórkowe, bławatkowe, leśne , wyniosłe, motylkowate .....






Ale ja te fiołkowe fiołki lubię najbardziej, no chyba że mi włażą na grządkę z truskawkami ale i wtedy nie gonię ich precz tylko mozolnie wykopuję i wtykam kępkami wokół choinek, powalonych pni, podjazdu z darni i gdzie bądź, najpierw na swojej działce a potem to już poza ogrodzeniem. Tak jak i moja siaszka.








Po wstaniu uruchamiam mój poranny ogrzewacz do dłoni i mój ogrzewacz do porannej herbatki, gdy piecyk wygaśnie w nocy albo gdy na noc nie rozpalam piecyka, bo jak wiadomo "kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy trochę lata". Bo w izbie wiosną spędzam sporo czasu. Rankiem, by się rozkręcić i poczekać na słońce, bo po rosie wilgotno i mokro i nie da się pracować. A wieczorem od zmierzchu, gdy się już nie da pracować bo ciemno. Wtedy gotuję i czytam i piszę, smażę i czytam, piekę i czytam, doprawiam i czytam i piszę i tak kuchnia i kultura splata mi się w jedno.







Około południa wreszcie wychodzę na pole, na dwór. Tym razem wsadzam trzy sosenki w miejsce żwirku wybranego do ścieżki wzdłuż tarasu, poszerzam grządkę przed tarasem wybierając darń i przenosząc ją na podjazd, wkopuję ograniczniki, dosypuję ziemi z kompostownika, wsadzam różę, bluszcze, podcinam maliny, mocuję podpory ... A potem ogarniam miejsce pod lipką, bo tam i rozsadnik i szkółka i wiosenne przedszkole.






Tak się zajęłam przodkiem czyli terenem przed tarasem że całkiem zaniedbałam tył czyli sadek i warzywniak. Drzewka i krzewy poczekają cierpliwie ale grządki już opanowane przez trawę, fiołki, kurdybanek, gwiazdnicę a nawet pokrzywę. Ale to dopiero początek kwietnia, nie ma co się stresować. Więc tylko z grubsza pograbkowałam grządkę na fasolkę, wkopałam tam drągi, związałam konstrukcję i powtykałam wokół fasolki.




A drugi na obcasach i w spódnicy, na betonie pod smogiem, pozycja spacerowa, wolność ograniczona rozkładem jazdy - ale za to jakie budowle, klimat, wspomnienia i historia! Po załatwieniu na Mogilskiej sprawy koniecznej, jadę do centrum, zaczynając oczywiście od Plant. A tam natychmiast kojarzy mi się fraszka pana Jana Izydora S: "Gołębiami brukowany Kraków, gówno ma z tych ptaków"


Ostatnio głośno o panu JIS z powodu jego fraszki na egzaminie gimnazjalnym "Życie mnie mnie", który nie tylko śledzę z wiadomych względów ale i trzymałam kciuka cały czas miedzy 9 a 12.30.
A z plantów przez Pijarską już tylko krok do krakowskiej Starówki, drogiej i komercjalnej ale niepowtarzalnej i wartej tego.






Potem tradycyjnie wzdłuż Floriańskiej do Rynku ale nie wprost, tylko klucząc między Markiem a Tomaszem. Po drodze w KFC kubełek za 10 zł i tak sobie krążę skubiąc a to frytkę a to kurczaczka w pikantnej panierce, więc zdjęć niewiele bo palce tłuste.





I wreszcie wchodzę na Rynek od Siennej ! Ten widok zapiera nieodmiennie dech. Sukiennice, Kościół Mariacki i pomnik Adasia M. Przystaję na chwilę a potem idę niespiesznie przez Sukiennice na drugą stronę rynku, gdzie wieża Ratuszowa i Piwnica pod Baranami.




Trochę krążę po Sławkowskiej i Szewskiej a potem znowu wracam na Rynek, odrobinę zmęczona. Więc siadam u Noworola na herbatce. A tu i hejnał o 14 tej i kocyki na kolana i ogień z boczku. Siedzę prawie godzinkę bo miejscówka doskonała i nie wyganiają.




Ale wreszcie czas się ruszyć, powoli wracam przez Rynek w stronę Floriańskiej. Bo tu czeka niespodzianka i zachciewajka, która mnie kusi już od południa. Idę niespiesznie bo wokół kolorowo i sporo się dzieje. W dodatku co i rusz odwracam się i focę.










A niech tam, przecież nie przejdę obojętnie obok takiej atrakcji. To kino 7D i Virtual Reality. Warto było, dla mnie szok. Najpierw 7D. Poprosiłam obsługującego o jak najspokojniejszy i Pan polecił mi "Wielki chiński mur" - głowa wiedziała że jestem bezpieczna i siedzę w fotelu ale zmysły czuły, że jadę rikszą z turbodoładowaniem po koronie muru, co i raz ocierając się o krawędź a nawet jadąc na jednym kole. I co chwilę wpadałam w ciasne bramy aż iskry leciały i rozbijałam zamknięte bramy aż leciały drzazgi i wyskakiwałam w tej rikszy w dal .... w połowie prosiłam cichutko by się to już skończyło, że już wiem w czym rzecz i mi wystarczy. Gdy się skończyło, siedziałam jeszcze chwilę, tak miałam zaciśnięte palce na poręczy. Przypominały mi się jazdy w Europa Park na rollercoasterach, chociaż tam jechało się na przepadło w realu. Wyszłam na miękkich nogach i usiadłam w poczekalni zastanawiając się czy mam jeszcze siłę i chęci na VR. Ale jak już tu jestem to trzeba spróbować i tego, by porównać. Tym razem pan wybrał mi naprawdę spokojny, o planetach w układzie słonecznym, z uspakajającym głosem Czubówny. Jechałam w kapsule po kosmosie, po wąwozach Marsa, kraterach Księżyca, wulkanach Słońca ... i bałam się mniej, bo takie to było nieprawdopodobne, że i zmysły nie ogarniały ogromu niebezpieczeństwa.




I już czas na powrót, 12 godzin w podróży w tym ponad połowa w Krakowie. Ale warto było bo i interes załatwiony i pierwsze razy były dwa.


