

Już coraz mniej na wsiach typowych, tradycyjnych gospodarstw. Nie inaczej jest w 'mojej wsi'. Zwłaszcza gdy się wieś zna ze spacerów drogą czy szosą. Bo fasady na ogół banalne, choć czasem trafi się perełka starej chaty. Tym razem, zaproszona do kuzynki Władzi Narożnej, Pani Marysi (po krótkiej chwili już Marysi), miałam okazję pooglądać zaplecze. Bryła budynku niebanalna ale nic specjalnego. Dopiero od tyłu ukazują się cudeńka: stodoła, stajnia, studnia, szopy, domki gospodarcze, chaty, przybudówki i dobudówki, klamotki i drobiażdżki. Wyglądam jak idiotka z tym zachwytem i bieganiem z aparatem, bo dla nich to ojcowizna, znana od zawsze i nic w tym zachwycającego. Nic tu nie jest na pokaz, wszystko potrzebne i niezbędne, jak nie teraz to kiedyś. No, może oprócz pelargonii płonącej w słońcu przy południowym oknie.






Jest krowa (mleczna bo właśnie odstawili małego byczka), gęsi (a może kaczki), kura (jedna czarna ale znosi białe jaja o ciemnożółtych żółtkach). Mleka tyle, że wystarcza dla rodziny, na śmietanę i na masło a i odwozi się co rano na sprzedaż zamówioną. Jaj tyle, że wystarczy na drożdżową 'bułkę' upieczoną do kawki na naszą cześć. Skromnie i pogodnie! Z pokorą i wiarą!! Chociaż nie lekko!!! Bo oboje już po 70 - tce i mieszkają tu sami. Pomaga dobry syn z naprzeciwka ale on ma swoją rodzinę, swoją pracę, swoją gospodarkę. A sąsiadka Zosia też sama i niemłoda.
Wracamy obładowane wodą, śmietaną, twarogiem, bułką drożdżową. A ja też zdjęciami i emocjami.




Połowę śmietany użyłam do mizerii a z połowy (około 250 ml. pół słoiczka) umyśliłam zrobić masło. No bo jak już mam tę prawdziwą, wiejską. Zaczęłam potrząsać. Z początku szło dobrze i nawet lekko. Po 2, 3 minutach coraz gorzej bo śmietana zaczęła się ubijać, robiła się coraz gęstsza i nie chciała się już poruszać w słoiku mimo potrząsania. Na tym etapie otwierałam słoik co pół minuty by zobaczyć czy coś się dzieje mimo niezmienności. Aż wreszcie, gdy już, już miałam wyciepać wszystko do miseczki i podać z mrożonymi truskawkami, w jednej sekundzie coś chlupnęło, znowu w słoiku masa zaczęła się poruszać, oddzieliło się żółtawe od białego i po połowie minuty grudkowane masło scaliło się w sporą prawie kulkę. Hurrra !!! Zrobiłam masło własnymi rękami!! Smak delikatny i jedwabisty, choć wydaje się tłustsze niż kupne. Zadziwiająco duża wydajność. No i kilka łyków cudnej, kwaskowatej maślanki.




Wschody w połowie kwietnia też jakieś nietypowe. Niefotogeniczne i niespektakularne. Bez mgieł i z niskim pułapem chmur. Bez zórz i ferii barw. Tylko magia budzącego się dnia zawsze obecna. A ponieważ zimno, chłodno i nawet mroźno, nie będzie długiego dnia bo po powrocie, mocno zmarznięta, wsuwam się pod ciepłą jeszcze kołdrę i drzemię jeszcze z godzinkę. W konsekwencji wstaję jak zwykle.








Łabędzie nad zalewem też nietypowo. Owszem, kaczki od zawsze ale łabędzie tylko przedwiośniem, w drodze, po kilka. W tym roku jedna para zdecydowała się zostać i założyć tu rodzinę.






Obserwuję je od wiosny, przepływają majestatycznie, przemierzając niewielką wodę wzdłuż i wszerz. Raz nawet, wczesnym popołudniem, widziałam króciutkie zaloty ale nie miałam aparatu. Wyglądały zachwycająco i po powrocie zaglądnęłam na google. Zdjęcia tak piękne, że wydają się podrasowane ( i pewnie tak jest) ale znalazłam też takie które wydawały mi się możliwe, tylko przy pomocy talentu a nie foto-shopu. Czysta czułość!!!


Aż pewnego wczesnego poranka, gdy czekałam na wzejście słońca a ono się ociągało, a ja czekałam i czekałam, skierowałam aparat na posilającą się w oddali parę łabędzi. One nurkowały i łowiły, ja zbliżałam i fociłam i tak minęło minut kilkanaście i fotek kilkadziesiąt. I nagle coś się zadziało. W jednej sekundzie para, posilająca się dotąd osobno, na jakoś nieuchwytny sygnał, obróciła się do siebie, pocałowała czule i znowu w sekundzie zakotłowało, jedno górowało, zatapiało drugie (skąd mi przyszło na myśl, że górował On), rozległ się głuchy, rozpaczliwie triumfalny krzyk i po następnej sekundzie wszystko wróciło do "normy". Całkiem spokojnie zanurkowały osobno po jedzenie. Czułość czy biologia?





Już się pakuję, jadę do Radawy na dwa tygodnie, zobaczyć czy utrzyma się jesienne zauroczenie. Po drodze wstąpię do chatty, bo tam mam większość wygodnych, sportowych ciuchów potrzebnych w maleńkiej chatce w Ośrodku o. Pio.