Mniemam, że to ostatnie liście na drzewach i krzewach, na mojej działce i w zasięgu wzroku. Ostatnie wycinanie łętów i badylków, ostatnie okrywanie delikatnych albo raczej tych, na których mi zależy.
Ostatnie grzybozbieranie. Grzyby już w jasnych plamkach ale zdrowe i twarde. Te miękkie, chociaż zdrowe zostawiam w lesie, by się tam rozsypały owocniki. Ale zanim zabieram się do sortowania przyniesionych, niektóre, dotychczas zdrowe i jędrne, nadają się tylko na moją leśną grządkę.
Wróciłam jak planowałam, za trzy dni. I okazało się, że dwa dni za późno. To co w miasteczku było leciutkim, przygruntowym, jesiennym przymrozkiem, tu na skraju było pierwszym zimowym mrozem i lodem. Już jak przyjechałam w samo południe przywitał mnie widok bajkowy i prześliczny ale jednak zimowy.
Dalej było już gorzej. Wprawdzie w łazience dzięki kaloryferkowi było plus 10 stopni ale nie dało się odkręcić zewnętrznego zaworu i woda nie leciała. Zewnętrzne zawory wodne, wszystkie cztery, były pozamarzane i nie dygnęły ani prośbą ani groźbą. Dopiero po dwóch, wrzących czajnikach od sąsiada, zawory drgnęły ale woda nie leciała nadal. Pomimo tego sąsiad zdecydował, że zamykamy główny zawór. Oczywiście prawie nic nie spłynęło z instalacji, ale może ograniczyliśmy szkody? Nie spałam całą noc z durnej troski, olaboga co to będzie wiosną !!! ale też by podtrzymywać ogień w kominku i ogrzewać nie tylko izbę ale i chattę, może rozmrozi się instalacja i uwolni wodę. To była dziwna, czujna noc, pełna na przemian troski i beztroski, nie ukrywam że i pieczenie skrzydełek w folii i jabłek w palenisku było i grzaniec na płytce kominka też.
I chociaż rankiem na zewnątrz tylko minus 2, już wiadomo, że na nic się zdało ogrzewanie chatty, woda nie wypłynęła z instalacji. I najgorzej że z bojlera też. Nie ma co tu siedzieć i się zamartwiać, w południe wyjeżdżam.
Tak to już jest na skraju. Jeszcze zmywanie, pakowanie, zamykanie, obejście i wyjechałam dopiero późnym popołudniem, troszkę głodna. Po drodze mam zajazd Wypas, pomyślałam, że dam mu drugą szansę. Po tej pierwszej, nieudanej wizycie, którą opisałam TUTAJ. Tym razem na polecane przez Magdę Gessler placki ziemniaczane. Wnętrze nadal nastrojowe ale puste, dwóch menów przy piwku i ja czekająca na placki. Pytam czy będą świeże, dzisiejsze, smażone dla mnie i otrzymuję potwierdzenie, że tak. Ja robię placki ziemniaczane dla siebie w ciągu 20 minut, nastawiam się więc na czekanie. Na szczęście nigdy nie ruszam się bez książki, tym razem mam "Perfumy Prowansji", przypadkowe i wypadkowe romansidło kryminalne ale dobre jako czekadełko. Mija 20 minut, placków nie ma, meni wypili i wyszli, siedzę sama i czekam na 2 placki. Mija pół godziny, przychodzi Dziewczyna, zamawia herbatę, korzystam z okazji (bo dotąd nikt z personelu się nie zjawił) i pytam na jakim etapie są moje placki. Jeszcze 5 minutek odpowiada personel więc sobie myślę, że nie dość, że moje placki świeżo dla mnie usmażone i utarte to jeszcze pewnie dla mnie kupione i obrane te 3 ziemniaki. Nastawiam się na ucztę, na którą warto czekać. Czekając czytam, oglądam, fotografuję ..... Po czterdziestu pięciu minutach dostaję dwa placki, na oko rumiane i chrupiące. Ale po kęsie okazuje się, że utopione w oleju. Odsączam placek w serwetce granatowej, biorę następną od nieobecnych sąsiadów, odsączam z góry i z dołu, placek zaczyna się zabarwiać na granatowo ale nic to, jestem głodna i zjadam go, popijając białym kefirem. Takoż samo drugi, teraz już zbieram serwetki z całego stołu, by go odsączyć z tłuszczu. I za tę, wątpliwą przyjemność płacę 16 złotych. Ludzie, omijajcie Wypas w Dąbrówce koło Łańcuta! No chyba że dajecie trzecią szansę !! Bo ja nie !!!