Tym razem pojechałam na dłużej, pożegnać zimę czyli napalić się w piecyku do syta i posprzątać po zimie a także przywitać wiosnę czyli ogarnąć grządki i napalić się wieczornych ognisk do upojenia.
Ale też wsadzić upolowane na wyprzedażach krzaczki i kwiatki. Taka jestem niby odporna na reklamy i pokusy a w ogrodniczym daję się nabrać jak nastolatka w kosmetycznym albo markowym. Tym razem przywiozłam żurawinę i jagodę kamczacką, żółtą malinę , krokusy, fasolkę i trawę do dosiania. I dopiero w chatcie zauważyłam, że fasolka żółta i płaska jak chciałam ale karłowa, a ja chciałam tyczną.
Sadzonki po wyjęciu z wielkich, kolorowych, tekturowych opakowań prezentują się mizernie, namoczyłam je w w wiadrze jak kazali w instrukcji. Teraz muszę dla nich znaleźć dobre i odpowiednie miejsca. Tu będzie problem, bo właściwie to najpierw trzeba było rozpatrzyć potrzeby a nie kupować kolorowych cacuszek bo takie śliczne.
Zabrałam się za założenie kompostownika w nowym miejscu a to wcale nie taka łatwa i delikatna praca. Znowu trzeba wyciąć darń, przenieść ją do dołków po drugiej stronie chatty, założyć obrzeża. Wieczorem siedzę pod wiatą winną i patrzę gołym okiem na księżyc a on prawie taki jak zaćmione słońce kilka dni temu, oglądane przez rentgenowską kliszę cycków.
Tu mi uciekł jeden dzień a była to niedziela! Całą noc podkładałam do piecyka, rankiem spałam długo, potem kawka i czytanie w łóżku bo dzień pochmurny i dżdżysty.
W samo południe śnieżyca a ponieważ zdjęcia za nic nie wychodzą, zrobiłam filmik. I tego filmu nie umiem tu umieścić, tylko na początku posta co trochę fałszuje czasoprzestrzeń.
Na obiad upieczone w kozie ziemniaczki z kurczakiem w sosie ziołowo-śmietanowo- grzybowym. Wieczorem urocza wizyta ( nie mylić z wizytacją) u miłych, dalszych sąsiadów M i W, którzy od niedawna są zachwyconymi właścicielami komina i kozy. I cudne ognie z drugiego brzegu zalewu.
Dzień trzeci pracowity bardzo. Poszerzyć nowy kompostownik bo jak zwykle, gdy mam za dużo czasu na myślenie to komplikuję proste sprawy. Wybrać trochę ziemi, pociąć gałązki lipy na spód, przykryć gałązki słomą, łętami, badylami, liśćmi, ziemią ze starego kompostownika ...
Potarmosić grabkami kurdybanka bo już się rozpanasza wszędzie. Zdjąć okrycie zimowe ze wszystkich roślin i spalić je w ognisku. Oczyścić grządki, trochę pograbić i powycinać, troszkę pokopać i uporzadkować. I już wieczór.
Jak zwykle zaczęłam pracować w rękawicach ale po chwili zaczęły mi przeszkadzać i już resztę dnia gołymi rekami cała ogrodnicza praca. Nic dziwnego, że wieczorem trudno się ich domyć nie mówiąc o rankach, skaleczeniach, zadrapaniach i drzazgach wbitych nie wiadomo kiedy i z czego. Kremuję je obficie a potem jeszcze raz i jeszcze. Ale jestem zadowolona z wykonanej pracy. Dobra robota Krystynko!!!
Nazajutrz piękny, słoneczny ranek. Zerwałam się energicznie i zgięło mnie wpół. Cholercia, znowu to zrobiłam, wczoraj miała być wiosenna rozgrzewka a zafundowałam sobie przesilenie i przemęczenie. Tylko dlaczego wczoraj ciało nie krzyczało?
Więc dziś z konieczności dzień luźny. Pójść do przychodni powyciągać drzazgi, popodziwiać w kucki co się kluło pod przykryciem, pospacerować nie tylko po działce .....
Bez wyrzutów sumienia bo tę resztę prac niezbędnych zrobię jutro.
Ale jutro jeszcze gorzej, teraz to dopiero zakwasy w całym ciele. Więc delikatnie się rozgrzewam i dopiero popołudniu się porozciągałam na tyle, by powsadzać w miejsca niekoniecznie optymalne i doskonałe, przywiezione i czekające w wiadrze nowości. Na wszelki wypadek powsadzałam je w wielkich doniczkach, gdyby trzeba je było poprzesadzać. Wieczorem oczywiście codzienne (oprócz niedzieli) klimatyczne, śliczne ognisko.
A dnia ostatniego podglądanie ptaszków, zabawy w bieganego z cytrynkami i podziwianie tego co zrobiłam przez te kilka dni. I dobre uczynki radujące moją duszę.