I
znowu nazywaj mnie sójką, bo chociaż obudziłam się o 8 mej, wstałam o 9 tej, o
10 tej śniadanie, to w trakcie pakowania upiekłam niezły kawałek schabu w
tłuszczu wieprzowym (bo w BK nie mam jeszcze lodówki), zapakowałam letnie
opony, wycięłam dwie gałęzie wierzby mandżurskiej (jedną zapakowałam do autka a
drugą wsadziłam przed garażem), zapakowałam wszystkie szmatki i ciuszki wyprane
i wysuszone po pięknej katastrofie i zapakowana na full zajechałam na 13 tą do
warsztatu oponiarskiego. A tam kolejka, że hej! Postawiłam autko pod
gruszą, wyciągnęłam garnek z ciepłym schabem by w jej cieniu wystygł i poszłam
do sklepu ogrodniczego obok. Jak tam czas szybko leci! Zanim wybrałam borówkę,
wrzośca i bratki już mnie zawołali do wymiany opon. I chociaż poszło szybko, przez
miasto przebijałam się w wielkim korku. Po drodze wstępuję do firmy sprzedającej
blachę, oglądam rodzaje, wzory, kolory i zanurzam się w serdeczną, sympatyczną
atmosferę punktu obsługi klienta. Po rekonesansie w Internecie ceny wydają mi
się bardzo niskie a wybór ogromny ale powoli zawężamy wybór i dostaję namiar na
prężną, młodą, wykonawczą firmę współpracującą z producentem i przekonuje mnie logo” Twój
dach naszą wizytówką”. Obiecująco, więc umawiam się z nimi w B.K na poniedziałek – to już
trzeci, chętny fachmam. Po drodze jeszcze wstępuję do spożywczego i kupuję
produkty nie wymagające lodówki. Do chatty dojeżdżam popołudniem ale nadal
gorąco. W chatcie parno i duszno, otwieram okiennice, okna i drzwi na
przestrzał. Wypakowuję autko na kilka kursów ale do końca, wywlekam fotel na
taras i wreszcie odpoczywam z flaszeczką Warki strong. Zmęczona, zgrzana, spocona
bo po zimie przyszło u nas lato i brak mi okresu przejściowego, moje ciało
wyraźnie nie nadąża ale jestem z siebie dumna, że dzień męczący ale owocny a
przecież to jeszcze nie jego koniec. Odpoczęłam do zmierzchu, przebieram się
roboczo i wsadzam dziś zakupione a także herbacianą różę kupioną z Krystyną i
wielką gałąź wierzby mandżurskiej uciętej pod garażem. Wsadzone, podlane,
udeptane, podlane. Dopiero teraz sprzątam pety, butelki i puszki po nielegalnej
imprezce przy moim śniadaniowym siedzisku. Imprezka dzika ale grzeczna i to nie
paradoks, butelki poustawiane na stole, pety w jednym kątku schodków. Dziwne!
Zadowolona z dnia a on ze mnie, padam na łóżko i ledwo przy drugim rozdziale „Kwiatów
w stepie” usypiam.
Dzień 2
Dziś w planie poprawa okiennicy p. Henryka od stolarki a ja chcę umocować podest pod
letnim zlewozmywakiem, wsadzić czosnek południowy i mieszankę krokosmi. Wstałam
wcześnie bo zapowiadają upał do 25 stopni. Przyrodzie nie przeszkadza nagłe
przejście z zimy do lata, zieleń wybucha z ziemi i nadrabia opóźnienia ale ja
tak nie potrafię, dla mnie to za szybko, ja muszę łagodnie, stopniowo. Po
wczorajszej aktywności nie zostało śladu, snuję się z aparatem o porannej rosie
,
potem kawka przy śniadaniowym siedzisku. Z bliska widzę jak deski olchowe
postarzały się i zsiwiały przez zimę więc biorę aromatyzowany ziołami olej
który przezimował w chatcie, zmacerował się, aromatyzował, ściemniał ale mam
wątpliwości czy nadaje się do jedzenia. Ściereczką maczaną w tym oleju nacieram
blat aż lśni i błyszczy. A jak pachnie?
Położenie podestu to nie taka łatwa sprawa bo
trzeba go skrócić, potem wzmocnić, wyrównać teren wycinając darń, przenieść ją
w dołki na działce, wypoziomować cztery podpory
i dopiero na nich ułożyć podest. Zeszło całe dopołudnie a potem przerwa,
bo rzeczywiście, tak jak grozili o 14 tej było 26 stopni. Moje wcześniejsze,
pracowite wtykanie fiołków, mięty i stokrotek w trawnik przed schodami opłaciło
się, bo teraz dosłownie stąpam po stokrotkach i po wschodzącej mięcie. Dwa
zmysły nakarmione na maxa, widok i zapach
czyli wzrok i węch. Fiołki chyba nie lubią deptania lub samotności, bo rosną
tylko w kępkach, w swoim towarzystwie – ale za to jak rosną? Tak cudnie, że focę
je rano, w południe i wieczorem. 16 ta i nadal 26 stopni, woda w miednicach się
nagrzała słońcem więc zmywam i zostawiam gary do obeschnięcia. Miały być na
obiad pieczone ziemniaczki ale za gorąco na ognisko. Więc obieram kilka na
północnym tarasie i gotuję w przeciągu, w przewietrzanej kuchni. Na patelni podsmażam
dwa plastry schabu, podlewam wodą z ziemniaków, wrzucam uskubane z grządki
wysuszone i świeże zioła i przyprawy. Osobno siekam młodziutkie pędy
siedmiolatki, dzikiego szczawiu i tymianku. Po chwili łączę uskubane z
usiekanym, podprawiam śmietaną i gotowe. Wielkiego pomidora kroję na cząstki,
oprószam wiórkami cebulki, listkami oregano i pieprzę. Odcedzam ziemniaczki nad
kompostnikiem i mam brzóziański obiad: schab w sosie śmietanowo-ziołowym z gotowanymi
kartoflami i sezonową sałatką (no nie całkiem, bo pomidory importowane). Objadam
się ogromnie, miałam jeszcze wygrabić zeschłe trawy i liście ale to już chyba
jutro. Dopiero po 18 tej temperatura spada znośnie więc podlewam co w tym roku posadzone
i widzę, że przyjeżdżają mili sąsiedzi. Podsumowuję dzień – fachowcy dopisali a
ja też wykonałam plan optimum.
Dzień 3
Mili sąsiedzi pracują od rana a ja
podsypiam bo oni skowronki a ja sowa.
Około 9 tej z kawką na taras i ustalanie
planu dnia na dziś. Tym razem ambitnie bo i wykopanie mięty z grządki kwiatowej,
przeniesienie bukszpanu, wyrównanie darnią zejścia do siedziska, wielkie palenie
ogniska, przyniesienie z lasu torfu i krzaczków borówki leśnej, okopanie
truskawek. Ambitnie bo dobra pogoda, prawdziwie wiosenna czyli około 18 stopni.
Sąsiedzi, jak pracowite pszczółki, motywują mnie dodatkowo ale ja po swojemu,
czyli troszkę pracy i długie odpoczynki. O zmierzchu czyli mojej ulubionej
porze, gdy wszystko rzucam i tylko podziwiam, zostało jeszcze dwa wiadra kłaczy
mięty do posadzenia gdzie bądź i kawałeczek dołka do uzupełnienia darnią. W sam
raz na jutrzejsze świętowanie. Ognisko pali się od południa, dorzucam do niego
co nagromadzone, nagrabione, poucinane, poobcinane, podsuszone, przywleczone …..
Dzień 4
Znowu dzień gorący, letni, więc pracy
niewiele, nawet dla świętowania. Miętę wyrzuciłam przy zakolu potoku,
posadziłam metr ogórków polan które dostałam od KrySi i znaleźnego bluszcza
zimozielonego. Zaproponowano mi stare ale solidne, drewniane drzwi do
planowanego magazynku gospodarczego. Dziś dzień darów. Wieczorem ognisko było,
księżyc w D i rozgwieżdżone niebo ale niezadługo, bo chociaż ognisko gorzało i
grzało to od pleców robiło się coraz chłodniej i zimniej mimo polaru i zimowej
kurtki.
Dzień 5
Czekam.
Sadzę poziomki na grządce sadzonkami wykopanymi zza płota, te leśne poziomki
rozłogowe po dwóch, trzech latach stworzą poziomkowe pole. Z trudem podnoszę
dwa krzewy borówki amerykańskiej wysokiej, bo je przez tę zimę jakoś wessało w głąb
(i przynoszę dla nich z lasu cztery wiadra kwaśnej, leśnej ziemi). Spulchniam grządkę pod
rzodkiewkę, pietruszkę, koperek i sieję one. Na obiad resztka schabu z ryżem i
surówką. Po obiedzie sjesta i drzemka, potem mała kawka, podlanie wszystkiego,
pakowanie i już po zmroku wyjazd do miasteczka.
Przepraszam za durnowate pismo i durnowate zmiany ale to z pośpiechu bo zaraz jadę do Czesi i do miasta wielkiego!
Wharton, Wharton w spódnicy jak nic! Krystynko już Ci kiedyś pisałam, że kiedy czytam Twoje opowiadania i zapiski, to moje myśli zaraz biegną ku książkom Williama Whartona. Opisujesz wszystko dokładnie, z detalami, codzienne czynności stają się wyjątkowe, widać jak cieszysz się życiem. Ogrodniczka z Ciebie też niezła :--)Serdeczności!
OdpowiedzUsuńBo ja lubię Whartona Dominiko, tego piewcę detalu i szczegółu. Zwłaszcza jego Wieści, Rubio, Dom na sekwanie, Opowieści z Moulin du bruit - czyli te o domach, ich wyszukiwaniu, remontowaniu, adaptacji. Te wojenne mniej lub nawet bardzo nie. Dziękuję za komplement, przyjmuję z radością i czułością
UsuńTak, ja też właśnie te powieści lubię najbardziej i jeszcze Tato oraz Spóźnieni kochankowie.
UsuńA mnie Spóźnieni kochankowie jakoś dziwne i głęboko wkurzyli i poruszyli aż zastanawiałam się dlaczego? Za słodka, za mdła - ja nie lubię likieru i lukru. Przerywałam czytanie, odkładałam ale wracałam i w końcu przeczytałam do końca czyli tak jak z batonikiem chałwy.
UsuńKrystynko milo czytalo mi sie to co robilas przez tych kilka dni, jestes bardzo pracowita, wiem, te wszystkie ogrodowe prace to tez przyjemnosc, nawet zmeczenie jest jakims rodzajem zadowolenia.
OdpowiedzUsuńPrzepiekne fiolki, te kwiatki to moje ulubione, juz od dziecinstwa i jestem ciagle wierna im. Teresa
Ach Teresko, ja dopiero w późnym wieku polubiłam grzebanie w ziemi, kiedyś nie rozumiałam takiej pasji. A teraz to moja fascynacja, chociaż i tak bardziej lubię się gapić na roślinki niż je utykać w ziemi, podlewać czy odchwaszczać.
UsuńW tym roku mam 7 kępek fiołków pięknej urody
Dopisuję się do komentarza o Whartonie :))) I jak zwykle fantastyczne te Twoje fiołki. Serdeczności :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i jak mówi Cesia ściskam za szyjkę. A fiołki wiosną to czysta poezja, nie mogłam się oprzeć bo żywot ich urody ulotny
UsuńTyś to jest - skrzyżowanie czołgu z rakietą - komplement! I coraz piękniejsze foty!!! Jak zawsze i nieprzemijająco jesteś mą idolka :*
OdpowiedzUsuńCo Ty widzisz Cesiu, czego ja nie widzę, mnie się wydaje żem leniwa ponad miarę i tylko czasem jakiś zryw, kiedy mnie cywilizacja przyciśnie.
UsuńAle to miło być czyjąś idolką i to nieprzemijająco, więc ściskam Cię za kolanka i dziękuję.