poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wczesna jesień


Dwa tygodnie sierpnia i suszy zrobiło z bujnego lata wczesną jesień. Zmieniła się kolorystyka i światło. Ranki uroczo chłodne, obfite rosy. Nawet jeśli dam się naturze wyciągnąć z ciepłego łóżeczka na powitanie słońca, bo ta magia wstającego, czystego, pełnego możliwości dnia jest mocna i wygrywa czasem z moim wrodzonym sowim charakterem, to i tak w końcu  ląduję z rozgrzewającym kubkiem gorącej kawki, wdzięcznością, zachwytem i jakąś książką na przeczekanie, by obeschła błogosławiona rosa.

I tu jest problem, bo mam tę uporczywą skłonność, że jak zacznę czytać, to nie potrafię przestać. Czasem się wynurzam na moment, by jak ostatnio, skubnąć coś na śniadanie, wkręcić dwa haczyki, pomierzyć miejsce na kuchnię, zabejcować dwa kotlety na wieczór, cyknąć kilka fotek ze schodków czy zza okna.

Książka wcale nie musi być ciekawa i fascynująca, często to jest książka na raz ale ja za każdym razem włażę z głową i butami do wnętrza, w historię i geografię, w klimat i okoliczności. Dopiero jak skończę i odkładam książkę, a jest to już czasem lekkie popołudnie, zabieram się do porządnej, wielkiej, wczesnojesiennej roboty. A dnia coraz mniej. Tak jest tylko przy czytaniu, przy robocie potrafię przestać w każdej chwili.

Jak to dobrze i miło sprzedać ulubione w dobre ręce. Tak mi się szczęśliwie zdarzyło z moją poprzednią działeczką i maleńkim domkiem z aniołami. Nowi właściciele zmieniają je oczywiście po swojemu i dbają o nie dużo bardziej niż ja ale mam nadzieję, że cieszą się nie mniej niż ja. I mają wspaniałe pomysły, które są dla mnie inspiracją. Zachwyciłam się ich skrzyniami ziołowymi i warzywnymi. Ja też tak chcę !! To się wpisuje w moją koncepcję minimalizacji i luzu. Huśtałam się też na ich nowej, bujającej pocieszajce. I ona się wpisuje w moją koncepcję luzu i minimalizacji. Bo u mnie narazie tak.

I choć bywają całe dnie, gdy żadnych powodów do radości, to przecież zawsze wieczorem wiele powodów do wdzięczności. Że widzę, że słyszę, że chodzę ..... Że dach nad głową (nawet dwa), że nie głodna, nie goła i nie bosa, że ukochana rodzina, przyjaciółka, życzliwi znajomi, że zdrowia i forsy wystarcza nawet na zachcianki. I że stać mnie na luz.

To nie były najbardziej pracowite dni tego roku, może nawet wręcz przeciwnie. Ale przycięłam winogrono obcinając zbędne, nieowocujące pędy, wykopałam czosnek, porobiłam wiązki z oregano, szałwii, mięty i powiesiłam przy drzwiach wejściowych by mi uroczo pachniały, oberwałam orzeszki laskowe, ogórki, cukinię, pomidory, fasolę, borówki, maliny.....

A resztę czasu przesiedziałam w fotelisku z widokiem na łąkę i las za Tarlaką, marząc o jesiennych, chłodnych, siermiężnych dniach na skraju. Gdy nie włączam prądu ani wody, gotuję na ognisku lub w piecyku z najprostszych produktów, noszę wodę z Tarlaki, zapalam świece, czytam książki o trudnym życiu na Syberii, Alasce, Tybecie. W tygodniu to nawet bez jednego ludzia, zwłaszcza zimą. Takie siermiężne ale dostatnie życie, jeśli z wyboru i na niezadługo - bezcenne.

Taka fanaberia romantycznego, małomiasteczkowego mieszczucha. Bo teraz, w ostatnie dni sierpnia, przeczekuję 36 stopniowe upały, w wyremontowanym z wewnątrz i zewnątrz, moim mieszkanku.

piątek, 21 sierpnia 2015

Bujność późnego lata

Byłam pewna, absolutnie, że po trzytygodniowej nieobecności, w takie upały, wszystko będzie wysuszone i szeleszczące, że przywita mnie pustynia i step. Nic bardziej mylnego, totalne zaskoczenie. Wszystko w rozkwicie, przekwicie, owocowaniu. A po niewielkim deszczu, to co spadło z nieba, zanim wsiąknie w ziemię, już się podnosi w postaci białawego tumanu.
Przyjechałam późno, już zmierzch, kosić się nie da, czekam w tarasowym fotelu na perseidy, na rozejście się chmur. Perseid nie widać, nawet gwiazd ale nie jest to stracony wieczór.

Obudziłam się bardzo wcześnie rano - wyspana. Co tu robić z tak pięknie rozpoczętym rankiem? Poprzewracałam się w łóżku z pół godziny, ubrałam kalosze i kurtkę, wzięłam aparat i pooooszłam ... chociaż wschód słońca nie zapowiadał się fotogenicznie. I tu drugie zaskoczenie bo było pięknie.
Byłoby cudnie i doskonale gdyby nie psy, nie bezpańskie ale bezdomne. Dobre jest to, że się ich już tak bardzo nie boję, nie uciekałam, chociaż przyznaję skróciłam ten spacer z ich powodu - nie było przyjemnie. Zwłaszcza sunia - czarna, diaboliczna, wyłaniała się nagle z mgły i patrzyła na mnie tajemniczym, niezbyt przyjaznym wzrokiem. Chyba była z dzieckiem. Może i wymyśliłam to sobie ale dlaczego na fotkach, obok tej dużej, pojawiło się czerwone, ostrzegawcze światełko? One mnie nie bały się wcale, towarzyszyły mi, widoczne lub nie, przez cały spacer aż do furtki. Ale nie był to stracony ranek.

Gdy wracam po godzinie, w chatcie goręcej niż na zewnątrz. Więc otwieram drzwi i okno, zostawiając zasunięte zasłonki a sama z książką jeszcze na dłuższą chwilę do łóżeczka. A potem fotografuję tę bujność którą powoli, przez kilka dni, delikatnie i ostrożnie ujarzmiam, by dostać się do zbiorów i plonów.

15 sierpnia przerwa. Święto! I zdarzyła mi się cudowna przejażdżka przez moją, niemoją wieś. W kolorowym, rozśpiewanym i radosnym towarzystwie. To może też być znak!

 Bujności i obfitości też stopniowo coraz więcej na stole. A na częste sjesty i odpoczynki legowisko niedaleko, w cieniu domu i fotelisko na tarasie.