czwartek, 30 maja 2013

CZTERY DNI DO .....



      

 W chatcie jestem wczesnym popołudniem, trzebaby skosić całość, uporządkować miejsce pod lodówkę ale …. przywiozłam też wczoraj kupiony „Dom w Fezie”. I utonęłam w remontowych problemach pary Australijczyków, z pietyzmem remontujących stary dom w marokańskiej medinie. Wprawdzie w Fezie byłam tylko jeden dzień, dłużej w Marakeszu ale czytając przypomniałam sobie swoje pierwsze wrażenia, zaskoczenia, zachwyty, zapachy, dźwięki, smaki. I wielki strach gdy się zgubiłam w medinie w Tetuan. Książka o miejscu, w którym było się osobiście wciąga jakoś szczególnie głęboko, chce się tam wrócić, chce się znowu podróżować, zwiedzać, poznawać. Tak było i teraz, zachciało mi się północnej Afryki albo Andaluzji. W przerwach między rozdziałami rozmarzam się, że może za rok, na zimowe ferie, zaproszę moje wnuki do np. Tunezji. Będziemy zwiedzać, wypoczywać, jeździć na wielbłądach do berberyjskich wiosek, fotografować Sidi Bou Said, łazęgować po medinach, pływać na pirackich statkach. Rozmarzyłam się a tu tymczasem cudny, kolorowo niebanalny zachód słońca nad lasem odbijający się w stawie. Odkładam książkę i z aparatem łowię widoki klatka po klatce.Dziś z plac rolnych tylko zwiedzanie działki chociaż przez dwa dni mojej nieobecności niewiele przybyło, tylko cudne rumiany panoszą się za chattą. 


 Dzień 2 – niedziela
       Noce zimne, 5 do 7 stopni, rano nie chce się wstawać z ciepłej pościeli bo i niebo zachmurane. Słucham ptasich przekomarzań i myślę, czy ten wczorajszy plan na Afrykę ucieszy też chłopców? Ale zanim ich spytam mam jeszcze pół roku, pewnie mi przejdzie (a może nie?). Kawka już w fotelu bo ile można leżeć, włączam radio i trafiam na Mikroklimat w radio Rzeszów, dawno tego nie słuchałam i nie wiem nawet czy to nie jest dawna Baza ludzi z mgły. Nastrojowe, liryczne ballady, beskidzkie i bieszczadzkie. Dziś zespół „U studni” część SDM po rozłamie. Niezły, ale ja tam wolę ten stary zespół, dobrze, że pozostały po nim kasety i płyty. Po takim początku dnia nastrój anielski i świąteczny, może obkoszę a może i nie, ale na pewno ubiorę się leśnie i „pójdę w dal cieszyć się życiem”. Zanim się przebrałam zaczęło padać, ani koszenie ani włóczęga donikąd, bo pada coraz mocniej. Słyszę, że sąsiedzi się rozjeżdżają do domów, mogłabym ubrać gumiaki i sztormiak ale …. dziś Dzień Matki, będzie święta bezczynność. Deszcz ma też swoje uroki gdy chatta w zasięgu wzroku, choćby nawet chłodna i przeciekająca ździebko. Jutro dzień nerwowy i pracowity (koszenie, przesuwanie mebli, czekanie na telefon od Pana M), więc dziś luz, blues i bąbelki czyli nic na siłę, trochę biegania z aparatem, trochę podglądania przybywającego strumienia, trochę przebierania zeszłorocznych fasolek do sadzenia bo jak zwykle w 2/3 dziurki i zasuszone robaczki (takie kopciuszkowanie). I zostało jeszcze ze 100 stron Domu w Fezie. Mimo deszczu, chłodu i braku słońca dobrze jest siedzieć z książką, zeszytem, gorącą herbatką w wyściełanym fotelu, na tarasie z widokiem na zieleń, czuć dzikość dookoła ale i bezpieczeństwo wokół. Przy niskich temperaturach jeść się chce, mam obiad z domu więc tylko rozpalam moją starą kozę, kładę patelnię na fajerce, na patelnię dwa plastry upieczonej karkówki, kilka pokrojonych w plasterki gotowanych ziemniaków i wielką chochlę ugotowanej, młodej kapustki z kminkiem i koperkiem. Zaiste, wielka to patelnia i cudny tercet, chociaż kapustka gra tu pierwsze skrzypce. Podkładam do kozy, trochę by był wrzątek na herbatę a trochę dla nastroju i urody, bo tak się jakoś stało, że od wczoraj nie paliłam ogniska, wczoraj z zaczytania a dziś z deszczu.  

 Dzień 3 – poniedziałek
       Źle spałam, bo całą noc padało więc kawka w chatcie i może to jest ta okazja by wreszcie uporządkować pomieszczenie gospodarcze ale …..cholercia, jak nie pada to mi szkoda pracować w chatcie a jak pada to mi się nie chce, niskie ciśnienie i takie tam usprawiedliwienia dla siebie samej. Coraz chłodniej, z regału wyciągam pierwszą lepszą książkę. Deszcz puka o blaszany dach i przemaka i przecieka, podstawiam miednicę, garnek, koc i ręczniki, wsuwam się do łóżka, książka chociaż dobra (innych nie trzymam) czytana po raz piaty więc nie wiadomo kiedy, usypiam na godzinkę. I już południe, nadal pada, trzeba zostać do jutra lub pojutrze więc trzeba się zaprowiantować. W sklepie kupuję jajka, mąkę, mleko - mam ochotę na naleśniki na słono i na słodko. To mi umili deszczowy dzień. Po obiedzie siedzę przy oknie i tęsknie patrzę na  szare niebo, kałuże na drodze, przybywającą wodę w potoku. 

 Dzień 4 – wtorek
       Spałam dziś długo i dobrze. Pospacerowałam z aparatem, moja ptaszka bardzo zaniepokojona, jej młode hałasują pod moim dachem, za dużo się tutaj dzieje. Rozpaliłam ogień, upiekłam ziemniaczki a potem, mimo, że wysprzątali, jeszcze uładzam po swojemu. I wreszcie, już po ciemku, prysznic i gorąca herbatka a potem zmęczona, nie wiem czym, hop do łóżka. Jutro wyjazd i sprawy finansowe, urzędowe i umowne. 

piątek, 24 maja 2013

ŻMIJE, SZERSZENIE, KLESZCZE I COŚ JESZCZE


Wreszcie zabieram się za koszenie kąta za stolikiem z drągami, obok ogniska, pierwszy raz w tym roku a jest tam łączka zielono-żółto-błękitna. Zastanawiam się nawet czy jej nie zostawić. Gorące popołudnie, w klapkach popycham kosiareczkę tam i z powrotem bo przy takiej wysokiej trawie nie bierze na raz. I nagle, gdy cofam …… coś wije się konwulsyjnie przed kosiarką, kłąb czarnych, cienkich żmijek rozpaczliwie wwija się w podkoszoną trawę. Nie wiem jak i kiedy wskoczyłam na pobliski stolik i jeszcze przez moment widzę jak kilka zakręconych ogonków znika w trawie na przestrzeni dwóch dłoni. Kucam na tym stoliku znieruchomiała z zaskoczenia, wpatruję się w to miejsce ale już nic nie widać, ani śladu po żmijkach i ich przeraźliwej ucieczce do wnętrza. Cisza, spokój, łagodna bujność na pograniczu łąki i ściętej trawy. Zeskakuję i pędzę po kalosze a właściwie gumiaki do kolan. Wracam i delikatnie, ostrożnie podchodzę do miejsca (rychło w czas). Ani śladu ale tupię obok, hałasuję, dźgam tępym kijkiem – chyba uciekły, ale gdzie? Nawet nie wiem, czy to były węże czy żmije, tak konwulsyjnie miotały się przed kosiarką, tak byłam zaskoczona i przestraszona, że pamiętam tylko dużo cienkich, długich, czarnych zawijasów. Może i zniszczyłam ich gniazdo ale nie ma we mnie współczucia tylko strach. W wysokich kaloszach obkaszam resztę, w onych kaloszach zgrabiam przeschniętą trawę i postanawiam, że jednak nie łączka, że będę kosić często i gęsto, dokładnie i na jeżyka, bo przecież ja zwykle biegam po działce na bosaka, często kładę się skąpo odziana w trawie na króciutkie drzemki a takie dzikie zakątki to zaproszenie węży do współmieszkania. Łąkę dziką mam za ogrodzeniem, do woli i do przesytu. Jeszcze dziesięć lat będę kosić, siać, sadzić, plewić, zbierać czyli uprawiać a potem, gdy obrzeża spróchnieją poproszę o przekopanie, zasianie mieszanki traw bo już nie będę się schylać, chodzić boso, kłaść się na trawie – już tylko będę patrzeć z tarasu jak las i łąka z powrotem obejmują w swoje dzikie posiadanie to, co uprawiałam i oswajałam przez lata.

Dziś nie palę ogniska ale podlewam, tupię, hałasuję by te węże przeprowadziły się za ogrodzenie, gdzie sucho i cicho.
  Rankiem zastanawiam się czy zostać w ciepłym łóżeczku czy wstać i korzystając z okazji zobaczyć świat o tak wczesnej, pogańskiej porze, Wygrywa ciekawość. Słońce i długie cienie, welony z resztek mgły, a ja zabrałam telefon zamiast aparatu. Napawam się świeżością poranka po wczorajszym upale, omijając miejsce ze żmijkami – jak łatwo być szczęśliwym w tak uroczym miejscu. Kiedy jestem gotowa na powrót po aparat,  się zachmurza, mgły znikają, więc wracam, zdejmuję kalosze i wskakuję do jeszcze niezbyt niewystudzonego łóżeczka. Chyba usypiam bo znowu mam kolorowe, dobre sny. Tym razem wstaję na dobre bo umówiłam stolarza do winnej altany, mam piasek, wodę i cement i ma zrobić cztery pęcki pod słupy. Chmurzy się i rozwiewa, chmurzy i rozwiewa gdy przychodzą we dwóch. Jeden miesza zaprawę a drugi wierci świdrem. Chmurzy się i wieje coraz bardziej, zaczyna mżyć gdy wkładają zaprawę do nawierconych dołków, już pada gdy osadzają w nich pręty, zabezpieczam świeżutkie pęcki odwróconymi doniczkami gdy leje a gdy odchodzą przestaje padać. Mają pecha, oni czy ja? Siadam na tarasie i widzę szerszenia, od kilku dni spotykam je w chatcie i na zewnątrz. Obserwuję jak krąży i jak znika w dużej szczelinie mojego dachu ale nie udaje mi się upolować go w obiektyw. Nieźle, wczoraj gniazdo żmij, dziś szerszenie. Wychodzi słońce, rozpalam ogień na obiad. Godzina mija, wkładam ziemniaczki do żaru i widzę ciemną, szarą chmurę od zachodu więc osłaniam ognisko aluminiową tacką. Wiatr się wzmaga, deszcz także, biegnę do chatty, wyłączam korki, zapalam dwie świece i stawiam na parapetach. Wracam do ogniska, wiatr się uspakaja, deszcz także drobny i monotonny, na ziemniaczkach kładę kratkę a na niej ryby i całość osłaniam tacką. Pada i przestaje, mży i przestaje, lekko podkładam do ognia. W deszczu dosadzam fasolkę karłową, w wilgotną ziemie wsiewam aksamitki, koperek, nagietki, wreszcie deszcz zagasza ognisko więc wygrzebuję z popiołu ziemniaczki, rozchylam folię z rybką, siadam na zacisznym tarasie i jem rękami, ach, jak smakuje! Deszcz  ustał, wychodzi słońce, pięknym późnym popołudniem chodzę z aparatem po działce do czasu, gdy przeganiają mnie komary. Drugi raz czytam „Zew natury” smakując tym razem każdy akapit, każde zdanie. Z herbatka wychodzę na taras i widzę jak mgła nadciąga od zachodu, zawłaszcza łąki, potok, drogę, trawnik. Znowu aparat i na spacer.

       Planuję wyjazd w południe po przecięciu barwinków bo zachłanne tak, że nie pozwalają rosnąć żywopłotowi. Powyłączałam, zabezpieczyłam, zapakowałam autko i …… nie zapala. Coś ledwo mruczy ale ani ani. Obchodzę sąsiadów ale jest tylko Kubuś ze swoją Mamą a tu trzeba mena do zajrzenia pod maskę albo popchania bo prawdopodobnie akumulator się rozładował. Nic to, zostało czekać aż ktoś przyjedzie po pracy. Więc rozpakowuję, odbezpieczam, włączam, przebieram się i coś dłubię przy warzywnej grządce ale bez entuzjazmu. Gotuję rosół z trzech udek i reszty jarzyn i zjadam z makaronem dwie miseczki, zostaje jeszcze pół garnka.
Znowu idę „po sąsiadach i przychodzę z trzema, razem mają z 80 lat więc migiem rozpędzamy autko i zapala od razu. Rewanżuję się zabierając jednego z nich na miłą przejażdżkę do Miasta Wojewódzkiego.

       Nazajutrz się okazuje, że przywiozłam też kleszcza. Pani pielęgniarka już mnie nie pyta w czym może pomóc tylko gdzie tym razem.
       Przeczytałam w Internecie, że „z gadów jadowitych spotyka się w Polsce jedynie żmiję zygzakowatą” i „Jad żmii jest niebezpieczny dla dzieci poniżej 5 lat, osób starszych, chorych oraz alergików.” Czuję się uspokojona.

sobota, 18 maja 2013

Wokół Zofiji czyli Zoni



Nadal obowiązuje ksywka: Krystynka na ostatnią chwilę. Umówiona w piątek w samo południe na przywiezienie piasku płukanego, miałam w planie wyjechać w czwartek popołudniu, by znaleźć miejsce na górę piasku i na kwiaty które dostałam od C. Ale południe i popołudnie było tak gorące i męczące, naprawa reflektorów, wyjaśnienie sumy odszkodowania, że wieczorem marzyłam tylko o odpoczynku a nie o pakowaniu i jeździe. Postanowiłam jechać jutro rano. Ale jak rano jeśli wstałam o 9 tej, śniadanie, kąpiel, pakowanie, tankowanie w CPN i bankomacie – w Brzózie jestem 12.12 czyli po czasie. Dzwonię, że już jestem a oni, że wyjechali. W miastowych ciuchach obkaszam miejsce gdzie chcę mieć piach a potem miejsce gdzie to jest możliwe, w upalne południe grabię co skoszone, rozwijam folię pod piach, padam na schodki w cieniu i widzę, że już dojeżdżają wielkim transporterem, ledwo, o milimetry mieszcząc się miedzy słupkami bramy. Zsypują część na folię a część poza. Wielka góra na środku działki. Gdy odjeżdżają zabezpieczam piasek drugą folią, cegłami i znowu padam na schodki po północnej stronie, bo 28 w cieniu. Resztki pracowitości rozpuszczone w upale, czas na sjestę. I to był przedni pomysł bo wstałam rześka i wypoczęta, pospacerowałam z aparatem,posadziłam, podlałam, zagrabiłam co trzeba i już wieczór. 
Od rana gorąco a ja czekam z kawką aż słońce osuszy rosę by wykosić trawę obok chatty. Wreszcie obkaszam i zaczyna się czekanie by sianko obeschło. Pakuję się, grabię i wykładam trawępod lipą, przy niezabudkach. Ruszam do Mielcaale w Sokołowie moje autko, jak koń do stajni. Dopiero w Nienadówce zorientowałam się, że miało być inaczej a jest jak zwykle bo nie skręciłam i jadę do Rzeszowa.  Zawróciłam i 20 minut w plecy. W Mielcu gościnnie i rodzinnie, czule i smakowicie – jak to w domu rodzinnym. 
W samo południe jedziemy do Zoni, mojej ulubionej bratowej na imieninki. I znowu gościnnie i smakowicie tak, że ledwo się ruszam z przejedzenia.
Dobrze, że kilkuletni Karolek wyciąga mnie na sesje foto, ma bestyjka talent, bo mi robi kilka, wcale udanych portretów, przy ulubionej, wymarzonej wannie pod chmurką.Popołudniu wracam do Brzózki bo jutro raniusieńko przychodzą murarze. Kładę się wcześnie do łóżeczka  i czytam „Zew natury”, gdzie żyje Irlandczyk, mieszkając na Alasce w namiocie, przy minus 40 stopniach mrozu, topiąc wodę ze śniegu i polując. Słyszę, że wiatr się wzmaga, co jest dziwne bo wieczorem z reguły zacicha a na burze się nie zanosi bo cały dzień zimno i mokro, 14 stopni i mżawka. Jakże się myliłam. Zrazu słyszę grzmoty daleka, zaczyna padać mocny deszcz, wygrzebuję się z pościeli i wychodzę na taras. Nie ma błyskawic ale niebo rozjaśnia się co chwilę, na moment, w jasny dzień, gdzieś jest burza ale daleko. Dudni od grzmotów, deszcz coraz większy stuka o dachy a dookoła same blaszane. Istna kanonada. Burza coraz bliżej, błysk za błyskiem - kuźwa! - dopiero sprało mi autko. Szukam plandeki, ubieram sztormiak i kalosze i w ulewie naciągam plandekę na Fordzika. Niewiele to pomoże jeśli znowu będzie grad ale ja zrobiłam co mogłam. Chowam się do chatty bo psychicznie jest gorzej niż 3 maja, wtedy gradobicie było w dzień, wokół mnóstwo ludzi, obok Przyjaciółka, mili sąsiedzi w zasięgu wzroku i głosu. A dziś ciemno i pusto jak to w niedzielny wieczór. Grzmoty się przetaczają przez niebo, błyskawic nie widzę bo pozasłaniałam okna, puszczam radio prawie na full by zagłuszyć burzę i strach. Właściwie to sama nie wiem, czego się konkretnie boję a w dodatku nie ma prawa być majowej burzy po całym dniu chłodnym i dżdżystym. Nie da się czytać, nie da się spać ….. nagle radio cichnie, tylko jakiś niewyraźny szum. Niebo szaleje i się gniewa okrutnie, lepiej już widzieć a nie tylko słyszeć, bo wtedy włącza się wyobraźnia. Wychodzę na taras, piękne błyskawice, widowiskowe i fotogeniczne, na moment rozjaśniają świat jak słońce. Poprawiam plandekę bo spadła z autka. Wydaje mi się że te błyskawice dokładnie nad moją chattą i chociaż wiem, że to tylko złudzenie, wskakuję do środka. I wtedy …. światło mruga a potem gaśnie ale to mi natychmiast przypomina, że trzeba zapalić świece. Z tego strachu tak zgłupiałam, że zapomniałam o najprostszych, najpewniejszych i najskuteczniejszych sposobach ochrony i obrony. Poszłam do gospodarczego, wymacałam dwa wkłady woskowe i dwa światełka cytrynowe. Zapaliłam wkład, wstawiłam do latarenki i poszłam wyłączyć korki. Zapaliłam resztę świateł i od razu poczułam się lepiej, bezpieczniej i spokojniej. W migotliwym świetle świec jakoś bledną błyskawice w zasłoniętych oknach. Co i raz wychodzę na taras, nie ma wiatru, to i dobrze bo plandeka trzyma się na autku ale i źle, bo burza będzie kołować i stać nad moja chattą, nie ma jej co przepędzić, mój Anioł Stróż za słaby. Spać się nie da, przenoszę się na fotel, obstawiam światłami świec i pisze, piszę, piszę z przerwami na „ chwalcie łąki umajone”. Robi mi się coraz lepiej we wnętrzu i troszkę jakby spokojnieje na zewnątrz. Już 23-cia, burza chyba wreszcie odchodzi na zachód. Wychodzę z latarenką na taras, rzeczywiście burza słabnie, jeszcze pomrukuje gniewnie ale deszcz coraz mniejszy i błyski zamiast błyskawic. Wracam do łóżeczka ale już nie uruchamiam prądu, gaszę dwa wkłady, zostawiam światełka, one się palą ponad cztery godziny. Nastawiam budzik na 6.30 i szybko zasypiam. Pamiętać, by w przypadku następnej burzy wyłączyć korki i zapalić świece, bo te burze są i będą chyba coraz bardziej groźne i to czego w mieście, w bloku nawet się nie zauważa, tutaj urasta a właściwie odzyskuje swoją żywiołową, dziką naturę i moc.
 „Świat przed katastrofą zawsze wygląda tak cicho i spokojnie. …- myślała zachwycona: O, jak wspaniale! Cóż ja poradzę, biedna, mała Filifionka, przeciwko wielkim siłom przyrody?”



Wstałam jak budzik kazał, salon wystudzony do 10 stopni. Włączyłam korki, uruchomiłam kaloryferek i wyszłam zdjąć plandekę z Forda i obejść działkę. Mocno ulało i zaklepało to co się próbowało podnieść po gradzie. Ale zaraz przyjadą murarze i nie ma czasu na żale. Korzystając z transportu kupuję 60 l worek ziemi i kosz na drewno. Gdy oni robią posadzkę, ja sadzę 5 pomidorów, 4 selery, 2 bazylie i doniczkę roślin na taras.

 Kończymy w samo południe i jedziemy po deski do szalunku a ja za 5 zł kupuję piękny pniak do rąbania drewna. Stawiam na stole colę, mineralną, trzy piwa i sernik od Zoni, serniczek znika jako pierwszy, potem cola i piwo. Wylewają ławę pod schowek, sprzątają narzędzia i teren, rozliczam się i już 15 ta, uwalam się na schodkach, zmęczona nie wiem czym. Czas na obiad, rozpalam ognisko suchymi gałęziami spod tarasu. Niebo się zachmurza coraz bardziej, niech jeszcze ze dwie godzinki nie pada, bo planuję na obiad pieczone na kratce udka i ziemniaczki z popiołu. Gdy się pieką, czytam „Zew natury” gdzie Guy buduje chatę z pni i bali, na Alasce w zimie, przy minus 60 stopniach. Moje przygody w Brzózie, nawet z gradem, burzami i przemakającym dachem to pikuś. 

Dziś tylko czekam na stolarza, by przeszlifował drzwi od łazienki, bo jak spuchły po zalaniu już nie powróciły do normy. Dzień odpoczynku bo wczorajszy, chociaż nie przepracowany, był stresujący. Wyplewić grządkę z dzikim winem od wschodu, skończyć koszenie, oczyścić z chwastów pas żywopłotu – zejdzie cały dzień. Ale głównie zeszło na włóczeniu się z aparatem po bliziutkiej okolicy. Pisałam po kawałku i taki też patchwork wyszedł w tym poście

czwartek, 9 maja 2013

MAJÓWKA Z PRZYJACIÓŁKĄ



Pośniadana, popakowana, po drodze zgarnęłam Krystynę i szybko, nie wiadomo kiedy jesteśmy w Brzózce. Wyskakujemy z autka i najpierw obiegamy posiadłość, ja z okularami, K z aparatem. Tu przekwitło, tam zakwitło, skiełkowało, są jaszczurki przy chatcie i chociaż dzień bez słońca i tak budzi zachwyt. Po rozpakowaniu idziemy do lasu. Powalone drzewa na polanach, ptaszka uciekająca spod stóp, gniazdko z czterema jajeczkami, pijane wiosną motyle, grzęzawiska z kaczeńcami – z Przyjaciółką las odsłania swoje tajemnice. Po powrocie ogarnięcie chatty i rytualne rozpalanie ognia. Pielimy, piłujemy, wykopujemy, dokładamy do ognia – niech się święci 1 maja. Gdy żaru dość, wkładamy do niego ziemniaczki. K porządkuje leśną działkę a ja pilnuję ziemniaczków. Przewracam je na drugą stronę, K robi sałatkę a ja przyrządzam grillowanego łososia. Uczta do bólu, gorąca herbatka i przed snem idziemy na przedwieczorny spacer. Ponieważ obie jesteśmy po niedospanej nocy a mamy zamiar iść raniusieńko na wschód słońca, kokosimy się w łóżeczkach, Krystyna w pokoju gościnnym a ja w salonie. Jeszcze coś czytam, jeszcze coś słucham i powoli zapadam w sen. Ale nie na długo, bo budzą mnie samochodowe amory za płotem, w autku pewnie ciasno, co przysnę to włącza się klakson. Świt pochmurny, jam niewyspana – nie będzie wyprawy na wschód słońca.


Okazuje się, że Krystyna też nie spała przez te amory i klaksony. Wstajemy później, dzień szary i ponury ale ubieramy się ciepło, asekuracyjnie bierzemy peleryny przeciwdeszczowe i do lasu. I tu się okazuje, że nie mam aparatu. Przeszukujemy każdy kątek i zakątek ze trzy razy i nic. Nie ma. Został w domu razem z aparatem do mierzenia ciśnienia i ładowarkami. Dobrze, że Przyjaciółka nie zapomniała o swoim, w dodatku to ona jest mistrzynią i miłośniczką fotografii. Tutaj jej album. Wszystko obudzone już do życia, ptaszki, jaszczurki, motylki, mrówki, robaczki mozolą się z radością nad pomnażaniem potomstwa (jak wczoraj para w samochodzie nocą).Z Przyjaciółką widzę szczegóły i detale, które mi umykają, gdy idę sama do lasu, skupiona na innych celach i chodzę utartymi ścieżkami bo etap poznawania, zwiedzania i fascynacji mam już za sobą. A dziś, pół kroku za nią, bez kosza, wiadra, worka, taczki, aparatu – od nowa lub na nowo widzę „moje łąki, moje lasy, moje polany, mój potok”. I niemoich mieszkańców i sąsiadów tychże, także.
 Po powrocie trochę pracy na grządkach, ognisko i kurczak pieczony w folii, sałatka dosmaczana grządkowymi, mizernymi jeszcze plonami. Drugi spacer po leśne roślinki na uporządkowaną, prywatną leśną grządkę, dokładanie do ognia i przeglądanie zdjęć z dzisiejszych spacerów, pieczenie ziemniaczków w popiele.  

I już noc i chociaż cały dzień słońca jak na lekarstwo, niebo obiecująco wygwieżdżone.


Spałam nadspodziewanie dobrze, chociaż dach przeciekał w kuchni ale tak niewiele, że wystarczył garnek i 3 ścierki by zebrać przeciekającą wodę w ryzach. Ranek zimny ale po kawce idziemy w las i na łąki by zobaczyć, jakie spustoszenie i szkody poczyniło tam gradobicie. Nadspodziewanie niewielkie straty z pozycji ludzkiego oka. Jedynie wczoraj wyklute ptaszki, obserwowane przez przyjaciółkę od kilku dni, nie przeżyły ale litościwa natura tak ukryła tę łąkową tragedię, że dopiero po długim, uporczywym szukaniu znalazłyśmy zniszczone gniazdo. I brak motyli, ważek, mrówek przy pracy. Woda w Tarlace wysoka i brunatna, wszędzie – na ścieżkach, pniach, gałęziach, mchu i poszyciu zielono od listków, kitek sosnowych, gałązeczek świerkowych. Na zaprzyjaźnionym blogu cudnie i poetycko skomentował to autor: „Jest taki grad, co dukty leśne zazielenia”. Spacer z K to niespodzianki i nadzwyczajne spotkania. Dziś bocian na łowach, w locie i pozujący na latarni a potem bóbr o którym się mówi, że widzieli go nieliczni i tylko o wczesnym świcie. Z Przyjaciółką widzę więcej fauny w kilka dni niż sama w rok, ja naturę kocham powierzchownie, jako tło i w ogóle, a Przyjaciółka dogłębnie, jako ekosystem i raczej w szczególe. Dzień bez słońca, po wczorajszym żywiole wilgotny i ponury, na obiad zupa jakby rosołowa, syta i rozgrzewająca. Wieczorem palimy ognisko na grillu, troszkę węgla, dużo gałęzi i rytualnie pieczemy ziemniaczki. Przed zaśnięciem dumam, jak tak różne Kobiety, Krystyny się zaprzyjaźniły. Ona, Krystyna, madame C – wrażliwa, empatyczna, mistrzyni detalu i szczegółu, estetka i artystka, melancholijna i lubiąca porządek – i ja, jej przeciwieństwo, Krystynka i Lola P, egoistka i spontaniczna szałaputka, bałaganiara, mistrzyni swobody i wygody. Ech, życie!