środa, 29 kwietnia 2015

Pierwsze dni drugiego razu w Radawie

Już nie błądziłam by dojechać do Radawy, nie czekałam do wieczora by się zakwaterować, nie myszkowałam onieśmielona po korytarzach, zaułkach i zakamarkach Domu o Pio. Przyjechałam jak światowiec, jak stały bywalec i nawet pozwoliłam sobie na jednodniowe spóźnienie. A co!

Domek czekał w sosnowym lasku:-) Wypucowany i odmalowany, wydepilowany z gwoździków i sznureczków (a szkoda) - jak to na początku sezonu.

Ale ... no bo jest i jakieś ale. Te cudne widoki z werandy - kaput. Trudno to sobie wyobrazić ale spuścili wodę z rzeki Lubaczówki. W miejscu gdzie jesienią rzeka wiła się uroczo wśród wysepek, cypli, pomostów teraz tylko wąziusieńka struga płynie leniwie przy brzegu. Pomost jak wyrzucony na brzeg wieloryb, wyspa poszarzała no i kaczek nie ma. Cóż, będę więcej spacerować z kijkami i jeździć na rowerze, bo poprzednim razem za dużo czasu spędzałam na tarasie, napawając się cudem odchodzącej jesieni a zaniedbując, w zakresie ruchu, jesienne ciało.
Tak było w październiku '14
 http://kopianieba.blogspot.com/search?updated-max=2014-10-24T10:45:00%2B02:00&max-results=7

A tak jest teraz

Moja córeńka mi napisała: "Musisz po prostu dalej patrzeć, bo dalej widok jest ok". To jest to, trzeba patrzeć dalej. Mądra córcia ! A i to bliżej, po oswojeniu, wcale, wcale ładne.

Wiosna tu jakaś opóźniona, mało zielona, tylko czeremchy nadrabiają i kwitną i pachną jak szalone całymi zagajnikami z drzew i krzewów. Nie zagłuszając jednak sosen, które tu niepodzielnie panują i królują. Orzeźwiający, żywiczny zapach sosnowego lasu miesza się ze słodkim, delikatnym zapachem kiści czeremchy.

Ciepło i deszczyk troszkę popadał i za kilka dni będzie wokół zielono. Ale najpierw głośno i grillowo, bo zbliża się pierwszy weekend majowy w turystycznej i rekreacyjnej Radawie. W planie też degustacyjna impreza "Smaki krainy Sanu" ale to absolutnie zakazane dla 'miłośników diety owocowo warzywnej'. Dlatego chyba na te dwa dni pojadę do mojej chatty, by nie kusiło złamać zasady.
A teraz dla uspokojenia. Wodę spuszczono planowo w celu wyczyszczenia dna rzeczki i zalewu. To coroczna wiosenna akcja. Ale kiedy znowu będzie woda? Bo nie chce mi się wierzyć, jak mówią, że dopiero na Dni Radawy czyli pod koniec czerwca.
Pożyjemy, zobaczymy.

piątek, 24 kwietnia 2015

Nietypowo, niecodziennie, niezwyczajnie


Już coraz mniej na wsiach typowych, tradycyjnych gospodarstw. Nie inaczej jest w 'mojej wsi'. Zwłaszcza gdy się wieś zna ze spacerów drogą czy szosą. Bo fasady na ogół banalne, choć czasem trafi się perełka starej chaty. Tym razem, zaproszona do kuzynki Władzi Narożnej, Pani Marysi (po krótkiej chwili już Marysi), miałam okazję pooglądać zaplecze. Bryła budynku niebanalna ale nic specjalnego. Dopiero od tyłu ukazują się cudeńka: stodoła, stajnia, studnia, szopy, domki gospodarcze, chaty, przybudówki i dobudówki, klamotki i drobiażdżki. Wyglądam jak idiotka z tym zachwytem i bieganiem z aparatem, bo dla nich to ojcowizna, znana od zawsze i nic w tym zachwycającego. Nic tu nie jest na pokaz, wszystko potrzebne i niezbędne, jak nie teraz to kiedyś. No, może oprócz pelargonii płonącej w słońcu przy południowym oknie.

Jest krowa (mleczna bo właśnie odstawili małego byczka), gęsi (a może kaczki), kura (jedna czarna ale znosi białe jaja o ciemnożółtych żółtkach). Mleka tyle, że wystarcza dla rodziny, na śmietanę i na masło a i odwozi się co rano na sprzedaż zamówioną. Jaj tyle, że wystarczy na drożdżową 'bułkę' upieczoną do kawki na naszą cześć. Skromnie i pogodnie! Z pokorą i wiarą!! Chociaż nie lekko!!! Bo oboje już po 70 - tce i mieszkają tu sami. Pomaga dobry syn z naprzeciwka ale on ma swoją rodzinę, swoją pracę, swoją gospodarkę. A sąsiadka Zosia też sama i niemłoda.
Wracamy obładowane wodą, śmietaną, twarogiem, bułką drożdżową. A ja też zdjęciami i emocjami. 
Połowę śmietany użyłam do mizerii a z połowy (około 250 ml. pół słoiczka) umyśliłam zrobić masło. No bo jak już mam tę prawdziwą, wiejską. Zaczęłam potrząsać. Z początku szło dobrze i nawet lekko. Po 2, 3 minutach coraz gorzej bo śmietana zaczęła się ubijać, robiła się coraz gęstsza i nie chciała się już poruszać w słoiku mimo potrząsania. Na tym etapie otwierałam słoik co pół minuty by zobaczyć czy coś się dzieje mimo niezmienności. Aż wreszcie, gdy już, już miałam wyciepać wszystko do miseczki i podać z mrożonymi truskawkami, w jednej sekundzie coś chlupnęło, znowu w słoiku masa zaczęła się poruszać, oddzieliło się żółtawe od białego i po połowie minuty grudkowane masło scaliło się w sporą prawie kulkę. Hurrra !!! Zrobiłam masło własnymi rękami!! Smak delikatny i jedwabisty, choć wydaje się tłustsze niż kupne. Zadziwiająco duża wydajność. No i kilka łyków cudnej, kwaskowatej maślanki.

Wschody w połowie kwietnia też jakieś nietypowe. Niefotogeniczne i niespektakularne. Bez mgieł i z niskim pułapem chmur. Bez zórz i ferii barw. Tylko magia budzącego się dnia zawsze obecna. A ponieważ zimno, chłodno i nawet mroźno, nie będzie długiego dnia bo po powrocie, mocno zmarznięta, wsuwam się pod ciepłą jeszcze kołdrę i drzemię jeszcze z godzinkę. W konsekwencji wstaję jak zwykle.

Łabędzie nad zalewem też nietypowo. Owszem, kaczki od zawsze ale łabędzie tylko przedwiośniem, w drodze, po kilka. W tym roku  jedna para zdecydowała się zostać i założyć tu rodzinę.

Obserwuję je od wiosny, przepływają majestatycznie, przemierzając niewielką wodę wzdłuż i wszerz. Raz nawet, wczesnym popołudniem, widziałam króciutkie zaloty ale nie miałam aparatu. Wyglądały zachwycająco i po powrocie zaglądnęłam na google. Zdjęcia tak piękne, że wydają się podrasowane ( i pewnie tak jest) ale znalazłam też takie które wydawały mi się możliwe, tylko przy pomocy talentu a nie foto-shopu. Czysta czułość!!!

 Aż pewnego wczesnego poranka, gdy czekałam na wzejście słońca a ono się ociągało, a ja czekałam i czekałam, skierowałam aparat na posilającą się w oddali parę łabędzi. One nurkowały i łowiły, ja zbliżałam i fociłam i tak minęło minut kilkanaście i fotek kilkadziesiąt. I nagle coś się zadziało. W jednej sekundzie para, posilająca się dotąd osobno, na jakoś nieuchwytny sygnał, obróciła się do siebie, pocałowała czule i znowu w sekundzie zakotłowało, jedno górowało, zatapiało drugie (skąd mi przyszło na myśl, że górował On), rozległ się głuchy, rozpaczliwie triumfalny krzyk i po następnej sekundzie wszystko wróciło do "normy". Całkiem spokojnie zanurkowały osobno po jedzenie. Czułość czy biologia?

Już się pakuję, jadę do Radawy na dwa tygodnie, zobaczyć czy utrzyma się jesienne zauroczenie. Po drodze wstąpię do chatty, bo tam mam większość wygodnych, sportowych ciuchów potrzebnych w maleńkiej chatce w Ośrodku o. Pio.