wtorek, 29 lipca 2014

Oswajanie przez zasłanianie i uwalnianie

10 dni minęło. Mniej jestem zła i rozżalona, więcej smutna i zawiedziona. Ale jest świt, jest wschód, jest nadzieja .....

Wróciłam do B z postanowieniem, że narazie do Brzózy nie jadę, zajmę się sprzątaniem po remoncie w mieszkaniu. Ale sprzątanie nigdy nie było dla mnie lekarstwem na stres, właściwie to jak dokładanie jednego stresu do drugiego, więc siedziałam, myślałam i użalałam się. Jechać trzeba ale nie sama. Potrzebne mi wsparcie. Zadzwoniłam do Przyjaciółki i na szczęście miała czasoprzestrzeń do wyjazdu. I od razu lepiej. Pomyślałam - stało się, teraz tylko minimalizować straty. Do skołowanej głowy przychodzą mi dwa szybkie sposoby. Pierwszy, prowizoryczny i prosty to wiklinowa mata przesłaniająca nieciekawy widok przed moim nosem, oczami, sercem. Drugi to odwrócenie głównych funkcji chatty na zachód, najdalej jak się tylko da od powodu irytacji.

Pojechałyśmy w piątek popołudniu. Po rozpakowaniu wybrałyśmy się na spacer do lasu, grzybków niedużo ale na sosik się uzbierało.
Wieczorem uwolniłam okno od zachodu i powiesiłyśmy tęczowe zasłonki od Zoni. Niewielka reorganizacja izby i już można nie otwierać okna tarasowego. Mały, pierwszy kroczek ale jestem zadowolona. 


Nazajutrz w planie przyczepianie maty czyli mojego wymuszonego prezentu imieninowego. Zwlekam z tym do późnego popołudnia i jak się okazuje słusznie, bo próba wyjaśnienia - dlaczego? - tylko zaostrzyła sytuację. Tak czy siak jest wreszcie onaż czyli mata i widzę, że pomysł był dobry i trafiony. Narazie trochę łyso przed nią ale jesienią i wiosną spróbuję za niewielkie pieniądze uatrakcyjnić kolorowo tę przestrzeń ( hosannna! znowu planuję!)

A wieczorem przy wiacie ognisko pod wygwieżdżonym niebem i kolacja z ognia.

Rankiem czas na trzeci krok minimalizowania strat. Ten najtrudniejszy logistycznie i wymagający maksimum wysiłku ale łatwiejszy emocjonalnie. By zdążyć przed upałem, o 5 tej pobudka. Chwila na sam na sam ze wschodem słońca i cudem natury.


Po kawce, żmudne prace przygotowawcze pod uwolnienie tarasu. Bo żeby wynieść tapczan, trzeba znaleźć dla niego nowe miejsce a nie jest to mały klamot. By się zmieścił do gospodarczego trzeba najpierw wynieść dziesiątki przydasiów dużych i małych. Ale wreszcie, z trudem i zlane potem, w samo południe, jesteśmy gotowe do decydującego kroku. Dwóch silnych i mądrych menów przenosi tapczan z tarasu do gospodarczego pokonując trzy wąskie zakręty i wstawiają go w przygotowane miejsce na tzw paznokieć, lub żyletkę. Jeszcze tylko przesunąć lodówkę, przenieść i ustawić fotel, znaleźć miejsce dla szafki i wyniesionych wcześniej z gospodarczego przydasiów i można odsapnąć na uwolnionym tarasie, na fotelu, prawie z widokiem. To był wspaniały pomysł, znowu mogę bez irytacji, łagodnie, zanurzyć się w przepastnym fotelu. Może odzyskam ulubione chwile ranka i wieczora.
 
Po przerwie, na wiklinowej macie, zaklinam i oswajam rzeczywistość wiązkami ziół. Przyjaciółka w podarunku wije mi wieniec i wiesza znalezione w lesie cudne, plastyczne i przestrzenne konary.

I już czas wyjeżdżać. Trzy małe kroki ale samopoczucie dużo lepsze. Już nie rozważam desperackich, nieprzemyślanych, spontanicznych decyzji, teraz mogę czekać na trzeci znak. Bo dwa pierwsze, ożywienie i kuku, całkiem wyraźnie sugerują kierunek nadchodzących zmian. Tylko czas jeszcze niewiadomy. Dlatego narazie inwestycjom, planom i marzeniom - stop.
Dziękuję Ci Przyjaciółko !!! Przytulam i ściskam wdzięcznie:-)))

piątek, 25 lipca 2014

Garść wspomnień z początków

Prawie 8 lat temu, pod koniec listopada, zrobiłam sobie prezent na równe urodziny i kupiliśmy nieprzypadkowo w Brzózie, w pięknej okolicy, we współwłasności, działeczkę niewielką, z czterema maleńkimi domeczkami letniskowymi.
Podzieliliśmy się tak, że każdy  miał po domeczku a czwarty był wspólny, tzw gospodarczy. Mój mały, biały miał kuchnię i sypialnię, razem 12 m kw i werandkę wąską tak, że ledwo mieścił się tam plastikowy fotel i stoliczek. Kupiliśmy tę posiadłość tanio ale zapowiadała się dość droga w eksploatacji bo oprócz podatku płaciło się koszty administrowania terenem, ryczałt za ee i wodę. Działka letniskowa, więc każdego 30 października, administrator wyłączał wodę i energię elektryczną. Wszyscy zamykali wtedy domki, zakładali okiennice i czekali do wiosny. Ale nie Ja. Późną jesienią, zimą i wczesną wiosną właśnie, do domeczku ciągnęło mnie najbardziej. 
Bo wtedy przygoda największa, najmocniejsza, najgłębsza, najbardziej intensywna. Największa różnica między życiem w bloku (z pełną lodówką, sklepem za rogiem,  ciepłą wodą, łazienką, WC, kaloryferami, TV, sąsiadami wokół) a tym na łonie Natury. Bez prądu, sąsiadów, wody, ale z potokiem w pobliżu, który nie zamarzał. Mnóstwo czystego śniegu wokół, suchych gałęzi w pobliskim lesie. Sklep GS w zasięgu spaceru, gdzie kupowałam duże ilości ciepłych skarpet, zapałek, świec, wkładów do zniczy, nafty, makaronu, ziemniaków, ryżu, oleju, cebuli, czosnku, przecieru pomidorowego, konserw rybnych, chleba, mleka, masła, śmietany ... Jedyne inwestycje to koza żeliwna, wielka puszka pokostu i mała farby w kolorze awokado. Wypokostowałam wszystko co drewniane, pomalowałam siedzisko i anioły, zainstalowałam kozę. To były dni beztroskie i spokojne, miałam wszystko czego pragnę i potrzebuję. Ale nadeszły zmiany. Administratorowi skończyła się dzierżawa, sieć wodociągowa niezabezpieczona na zimę całkiem się rozpadła a i elektryczna też okazała się do wymiany.
Zrobiliśmy nowe media, ogrodzenie, znieśliśmy współwłasność, domki zyskały na atrakcyjności i wtedy właśnie, zamiast cieszyć się, leżeć i pachnieć, po kolei zaczęliśmy się wyprowadzać. Najpierw B wypatrzył i zakupił piękny, duży dom z bali po sąsiedzku. Za rok KiW wyczaili i kupili niewielki, zaniedbany dom na końcu a po roku i mnie skusiła chatta na skraju.
To były piękne dni, dużo z nich zapisane w moim starszym blogu z onetu. Tam też napisałam na pożegnanie Domku pod Aniołami, 24 października 2012 roku: 6 lat, tysiące zdjęć, miliony szczęśliwych chwil. Sama prawda.
Tu kliknij jak masz dużo czasu
A o chatcie będzie w drugiej części wspomnień.....

środa, 23 lipca 2014

Wielkie kłopoty właścicielki nieruchomości

Wróciła do chatty po trzytygodniowej nieobecności. Zmiany! Wielkie zmiany!! Niespodziewane  i nieoczekiwane!!! Dwa dni w w szoku i niedowierzaniu. Potem dwa dni w złości i żalu. Dopiero od wczoraj powolne ukojenie. Klasyczny syndrom straty. Do akceptacji jeszcze daleko.
Straciła ostatki widoku z tarasu :-((((( To dla niej wielka strata bo ma fioła na punkcie przestrzeni, widoków i wolności. Nie jest jeszcze gotowa dzielić się faktami i fotami, narazie musi uspokoić emocje. Ale jak pogodzić się z taką stratą?

Dwa pierwsze dni były najlepsze bo w szoku i niedowierzaniu coś robiła, coś mówiła, coś jadła, coś piła .... jakoś żyła. Nawet skosiła odrobinkę chociaż kosiareczka tępawa bardzo.
Dopiero gdy szok minął przyszła fala żalu i zaprzeczenia. Nie spała, nie jadła, nie mówiła, nic nie robiła tylko płakała, bo straciła wiarę w człowieków.

Pod koniec czwartego dnia kupiła sangrię i usiadła pod wiatą, jak najdalej od tarasu. Prowizorycznie przesłoniła zły widok zasłonkami. Otworzyła butelkę, popijała słodki, pachnący Hiszpanią trunek, popłakiwała i użalała się nad swoim losem.. Cóż, dzień powszedni, wokół  nikogo, wolno jej! Gdy poziom butelki obniżył się prawie do połowy olśniło ją. Ma conajmniej dwa wyjścia a może i trzy.
Jeden - radykalny, najprostszy i do tego się narazie skłania. Sprzedać działki i chattę, do których straciła serce i kupić maleńką samotnię na wzgórzu, na dużej działce.
Drugie wyjście które bierze pod uwagę to "odwrócić" chattę. Była przodem do zalewu, musi być przodem do lasu. Sęk w tym, że musi to zrobić prawie bezgotówkowo więc nie wchodzi w rachubę przebudowa drzwi wejściowych i tarasu. Trzecie to wrócić do pierwotnej wersji wejścia z tarasu od zachodu ale to jeszcze bardziej kosztowne. Ale ruszyła z miejsca, i chociaż nie ma pieniędzy, już nie łka. Omijając północną stronę, chodzi po reszcie działki, mierzy, planuje,  szkicuje ... Ukojona pomysłami i sangrią poszła spać o północy i spała do rana.
A jednak rano wstała smutna i zrezygnowana, wczorajsze pomysły do bani, no bo dlaczego ona musi się trudzić, gdy kuku zrobili inni. Postanowiła rzucić wszystko w diabły i wrócić do B. Kończyła śniadanie gdy przyszedł do niej jasny anioł i podsunął jej bardzo dobre rozwiązanie, już czwarte. Przy zmywaniu przyszedł jej do głowy tani, prosty, prowizoryczny, tymczasowy ale skuteczny pomysł na przeczekanie. Spakowała się i wróciła do B, nabrać dystansu. I pisze by uporządkować myśli, bo bardzo one chaotyczne, rozbiegane, galopujące i rozczochrane.

czwartek, 17 lipca 2014

Pofiglować z tęczą i pod tęczą

Czasem zdarza mi się widzieć tęczę po burzy. Rzadko, może dwa, trzy razy miałam wtedy przy sobie aparat. A już naprawdę rzadko, właściwie pierwszy raz w dłuuugim życiu, zdarzyło mi się widzieć tęczę po niewielkim deszczyku, mieć aparat, wnuka i jego pomysły, i czas by mógł pofiglować, pod czułą opieką Mamy, z tęczą i pod tęczą. Posmakować jej, pogadać z nią, pofikać pod nią ... a nawet ją wyrzygać. Kopuła tęczy tkwiła nad basenem kilkanaście minut, najpierw podwójna a potem pojedyncza. Pierwsze razy w moim wieku to błogosławieństwo :-)))

Inne wodne atrakcje to wprost z basenu pod zraszacz. A potem na taras na lody.
A ja jutro wracam do siebie, na wschód. Stęskniona za chattą. Szkoda, że czeka tam też na mnie sprzątanie poremontowe, dorodne chwasty i bujne zielsko. Więc tylko się przepakuję i brykam do Brzózy, skosić co się da kosiareczką. A reszta niech się rozsiewa i pachnie - na plony nie liczę.
Jeszcze tylko pożegnanie z Anarionem.