niedziela, 31 maja 2020

Cir, cir pod dachem i kuku na schodach

Drugie kuku to to, że cały post mi wcięło. Coś kliknęłam, coś poprawiłam, coś cofnęłam i wszystko zniknęło. W ciągu 8 lat to drugi taki przypadek. Oczywiście nie da się go odtworzyć, przynajmniej ja nie umiem, powklejałam więc zdjęcia i właściwie tylko je opisałam. Początek był o tym, że teraz BN czyli bezobjawowy nosiciel i DS czyli dystans społeczny to najważniejsze sformułowania. Każdy to wróg, potencjalny nosiciel bezobjawowy, nieprzyjaciel i trzeba się od niego trzymać na 2 metry. A ja nie mam na to zgody, więc jadę na skraj. U mnie nadal stokrotkowo ale i łąkowo, wirusa, pandemii, BN i DS ani śladu.
Lista prac do wykonania długa ale pogoda nie sprzyja bo co godzinę troszkę popada, niewiele ale dość, by odłożyć sprawy w gruncie, lepi się motysia, pazurki, łopatki. W czasie deszczu też się nie nudzę, patrzę z foteli na tarasie, jak w dwóch gniazdach krzątają się sikorki, mające gniazda pod moim dachem. W jednym już głośno i głodno, pisklaczki cirlaja i drą dziobki a rodzice pędem znoszą im przysmaki. W drugim jeszcze cicho chociaż też karmienie, pewnie mama wysiaduje jeszcze jaja.

Ale Natura nie tylko pączkuje, rozkwita, się rozwija i rozmnaża. Majowe przymrozki wymroziły delikatne, młode pędy winorośli, szkoda bo zeszłoroczne winko już wypite. I zmrożone pędy jodły, szkoda bo to strata całego roku. A i miłorząb japoński poległ, może tylko na rok a może i na zawsze, szkoda bo polubiłam te wachlarzowe, egzotyczne listki. Są też dziwy, wymarzły młode pędy rodzimych sosenek a przytulony do nich egzotyczny rododendron, już w pąkach, ani, ani.

Przed rozpoczęciem prac obeszłam okolice by sprawdzić jak u innych ze szkodami. Wszędzie mniej więcej podobnie. Pofociłam stare domki bo coraz ich mniej, tych urokliwych. Cóż ja zdobię, że mam taki wypaczony gust.

Im więcej robię tym więcej jest do zrobienia. Z listy 11 punktowej wykreślam jako zrobione 7 a dopisuję do wykonania nowo zauważone 9
1. skosiłam działkę ale nie całą, zostawiam obrzeża łąkowe
2. wsadziłam z kubków pomidory, ogórki, cukinie w miejsce zmarzniętych i wyściółkowałam świeżo   skoszona trawą, resztą trawy wyścieliłam poziomki
3. odchwaściłam borówki i winogrona z traw powyżej kolan.
4. przekopałam dwuletni kompostownik i wsadziłam ziemniaki, ocalone od sąsiadki która niosła je   do  śmietnika bio.
5. przesadziłam dwie jeżyny bo tam planowany stelaż na borówki.
6. przycięłam dzikie wino na ogrodzeniu, te umarznięte i te zaborcze.
7. zrobiłam rozsadę w 10 doniczkach

I właśnie przy tym ostatnim punkcie zrobiło mi się kuku na schodach. Przygotowałam doniczki, zmieszałam ziemie uniwersalną z perlitem, napełniłam doniczki i powtykałam co tam chciałam przygniatając widelcem. Właśnie miałam podlać gdy zaczęło padać. Chapsnęłam zestaw i hyc po schodkach by je zostawić w trawie na deszczu. Tacę niosłam przed sobą, nie widziałam schodków i rymsnęłam jak długa. W pierwszej chwili nie poczułam strat bo tacka z doniczkami nie rozwalona ale gdy wstałam TO zobaczyłam i poczułam. Wpadłam w lekką panikę i słabość, tak mam od zawsze na widok krwi więc popsikałam ranę octeniseptem i ją zakryłam. Ale krew się przesącza, popsikałam resztką płynu i pojechałam do przychodni tak jak stałam, bez maski, rękawiczek, dowodu. Tam posikali mi ręce, dali rękawiczki i maskę, zmierzyli temperaturę i dopiero wtedy zajęli się nogą. Na szczęście rana chociaż duża jest powierzchowna, na nieszczęście na jej końcach robią się krwiaki. Pielęgniarka założyła mi fachowy opatrunek i zaszczepiła mnie chyba przeciw tężcowi, lekarz wypisał receptę na rivanol i heparizen 1000, kazali stosować i zmieniać opatrunki. Więc w aptece nakupiłam jeszcze gazików, bandaża, plastrów. Postanowiłam zostać jeszcze do jutra bo bałam się jechać kilkadziesiąt km z taką nogą. Całe popołudnie i wieczór nasączałam, smarowałam, owijałam. Takoż i w nocy bo spać się nie dało więc wzięłam coś uspakajającego i na sen. Te moje upadki, te rany, siniaki uświadamiają mi, że mam mocne kości bo od ...dziesięciu lat nic sobie nie złamałam. To dobra wiadomość w moim podeszłym wieku.

Lista do zrobienia na skraju długa, czas jest ale rana boli, piecze, rwie i pulsuje, czas wracać do domu, poleniuchować ze trzy dni. Rano wstałam, rana jakby boli mniej, już powoli zasycha. Wypiłam gorące mleko na śniadanie, zebrałam zabawki czyli kosiarkę, motyczki, grabki, sztychówkę, łopatki. Pozamykałam okiennice, prąd i drzwi, posprawdzałam jeszcze dwa razy, zrobiłam zdjęcia nogi i w drogę. Donoszę najuprzejmiej że dojechałam bez przeszkód.

czwartek, 21 maja 2020

Wypasione dołeczki

Kilka dni w świecie bez wirusa i polityki bo w takich pięknych okolicznościach Natury ( nawet z wichurą) nie myśli się o strachach i lachach, o urzędach i nierządach, o układach i przekrętach. Tu rządzą słońce i deszcz, upał i chłód, wichury i przymrozki ...
Jak zwykle po rozpakowaniu obiegam z aparatem działkę i okolicę, tym razem skosiłam też wokół chatty i ścieżkę od furtki do schodków.

W niedzielne Niewybory 10 maja, Władzię mijają dwie kosy i z tej okazji pijemy Lubuską śliwkową. A po ich pożegnaniu wsadzam lawendę przy schodach dla odpędzania kleszczy i różę pnącą na cześć mijania tych dwóch kos.

I rzeczywiście, do 11 tego maja ciepło a nawet upalnie bo na tarasie od północy 28 stopnie. Ale rankiem jeszcze rześko, udokumentowałam majowy, słoneczny widok z okien, obeszłam z aparatem majową, słoneczną działkę. Zjadłam lekkie śniadanie i przejrzałam plany, a nie były one bardzo ambitne, ot przekopać grządkę pod pomidory, wsadzić je w dołki i skosić resztę działki. Pomidory kupiłam na początku maja, zaraz po 'otwarciu z zarazy' warzywniaków. Tydzień postały w kubkach, hartowane, przemieszczane w dzień na balkon lub werandę, na noc do mieszkania lub do izby, bo nadchodzą zimni ogrodnicy. Ale teraz ciepło, gorąco nawet, po wiejsku w drzwiach tylko firanki broniące przed muchami, drzwi przymyka się tylko na chwile gdy wychodzi się na spacer i zamyka na noc.

Działkę skosiłam, grządkę przekopałam i zrobiłam dołeczki pod pomidory i ogórki. Ale jakież to były dołeczki! Każdy, wykopany na sztycha dołek, na dnie dostał garść mięciutkiej poduchy chwastów świeżo zerwanych, na to warstwę ziemi z kretowisk i łopatkę popiołu, na to warstwę próchnicy z kompostownika, na to sporą garść pokruszonych skorupek zmieszanych z zawartością z rozbitych w sklepie jaj, znowu warstwę ziemi z kretowisk i wszystko to zalałam wodą by przesiąkło.
Miałam wstrzymać się z wsadzaniem bo zapowiadali na najbliższy czas burze nawet z gradem ale tyle już one u mnie w tych kubkach, nazajutrz planuję wyjechać, ryzyk fizyk, wsadzam. Ostrożnie włożyłam wytrząśnięte z osłonek sadzonki pomidorów, ogórków i cukinii, niektóre już kwitnące, obsypałam próchnicą z kompostownika, uklepałam palcami, podlałam gnojówką z pokrzywy, gwiazdnicy i kurdybanka. Wbiłam tyki i podwiązałam sadzonki do tyczek. Podlałam całość konewką z deszczówką. Wieczorem jeszcze spokojne ognisko ale duszno i parno tak, że przed pójściem do chatty zalałam ognisko.

Przed północą zerwał się silny wiatr. Wyskoczyłam w dresie z izby by zobaczyć czy wichura nie rozwiewa iskier ale ognisko już wypalone i zgaszone. Całkiem spokojnie wypiłam kubek mleka, włączyłam polską muzyczkę i nura w pióra. Ale usnąć się nie dało bo wiatr coraz mocniejszy, właściwie wichura a raczej jej odgłosy. Porywy wiatru boksowały uderzeniami wiatru moją chattę, otwarte okiennice tylko zabezpieczone haczykami szarpały się na ich uwięzi, wiatr chłostał szyby (na szczęście w nowych oknach). I chociaż chatta solidna, częściowo wyremontowana, to aż się kuliłam pod kołdrą prawie czując te podmuchy znienacka chłostające i boksujące zachodnią ścianę chatty. Usnąć się nie daje, spać się nie udało, więc szwendam się po zabałaganionej izbie jeszcze zwiększając rozgardiasz. Na szczęście w maju w radio same polskie piosenki. 12 maja, w dzień ogrodnika Pankracego chatta jęczy i skrzypi, popijam po łyku ciepłe winko i słucham: "Za młodzi na sen, za starzy na grzech, wypijmy przy stole, za błędy na dole by ich  było mniej"

Nazajutrz wstałam późno i długo nie wychodziłam z izby chociaż świeciło słońce ale chyba bałam się sprawdzić, jakie straty zrobiła nocna wichura. Więc tylko patrzyłam przez okienka, drzwi i z tarasu a dopiero przed południem wyszłam z chatty, gdy już było plus 4 na termometrze. Właściwie niewiele było strat ale za to jak były to absolutne i spektakularne. Wczoraj wsadzone do wypasionych na bogato dołeczków - kaput i to tak, że tylko kupki zielonych glutów zwisały ze sznurków przywiązane do tyczek. Nawet nie było co focić!

Więc wróciłam do mieszkania na dwa dni, przepakowałam się, pozałatwiałam sprawy i pojechałam do Mielca. Kilka dni z siostrzyczką i wypad do bratowej Zoni na po imieninowy deser.