poniedziałek, 29 kwietnia 2013

MOJE KSYWKI


       Od rana dzień bardzo ciepły, powoli się pakuję, powoli śniadam, powoli ogarniam mieszkanie, powoli ustalam trasę, plan i oczywiście wyjeżdżam w największy upał. Pół biedy jak jadę ale gdy się zatrzymuję (pod bankiem, spółdzielnią, stacją benzynową, sklepem, barem) – istna sauna. A przecież ubrałam się stosownie, sandałki i lekki podkoszulek. Więc jeszcze jeden przystanek w pałacowym parku bo skusił mnie zielenią i kolorem. Gdy wreszcie zajeżdżam na miejsce, w cieniu 27 stopni. Uwalam się na tarasie od północy i odpoczywam od miasta i od podróży. Dookoła bladozielona delikatność wiosny i jednocześnie upał lata. Po odpoczynku obchodzę grządki i widzę suchość, ziarenka i korzonki śpią w suchej, spękanej ziemi, puściły tylko cebulki irysa blue magic. Ale drzewom i krzewom to nie przeszkadza, pączkują i listkują aż miło patrzeć. Chociaż żal, bo lipka chyba chora.O zmierzchu długo podlewam to co poprzednio zasiane i zasadzone, z dzisiejszych nasadzeń tylko bazylia z doniczki, dorodna i zielona, podzielona na kępki. Zanęcam Władzię leśną by przyjechała rozpocząć sezon, pogaduję z sąsiadeczką Krysią przy płocie i już Wojtek rozpala ognisko. I dobrze bardzo, bo mnie się dziś totalnie nic nie chce. Zostaję zaproszona do nich na pieczone ziemniaczki i częstują jeszcze Tokajem Aszu. Ambrozja i nektar, świętujemy jak bogowie towarzyskie rozpoczęcie sezonu. Wieczór ciepły jak w lipcu, leniwie wakacyjny.
Dzień 2

       Słaby dzień. Planowałam wysprzątać chattę albo chociaż pokój gościnny na przyjęcie majowych gości ale niskie ciśnienie, porywisty wiatr, upał 28 stopni w cieniu, nie sprzyjają planom.Tu zaczęłam, tam przestawiłam i odstawiłam, ówdzie przeniosłam i rozpakowałam i zrobił się jeszcze większy bardak, jak to w trakcie sprzątania. „Duch wprawdzie ochoczy ale ciało słabe” – Mt 26, 41 – ale u mnie duch też słaby i mdły. A ponieważ nie mogłam patrzeć na ten bałagan, uciekałam na taras a tam wygodny fotel i moja nowa zdobycz. Zaczynam czytać i wciąga mnie ta recepta na szczęście: „okno na Bajkał i przy tym oknie stół”. Próbowałam tu zamieścić zwiastun tej ksiażki ale mi się nie udało. Przyszła Władzia narożna i przyniosła mi słoiki nasion, wielkie słoiki, myślałam, że to na jakąś zupę a to do rozsiania. Bordowe proso i koper swojski, można obsiać z hektar. Ale nie obsiewam nawet grządki, jestem w zagubionej chacie nad brzegiem Bajkału."Tesson nazywa siebie współczesnym pustelnikiem – eremitą. Wprowadza w świat swoich rozmyślań, lektur i nade wszystko pozwala podziwiać i kontemplować piękno nieskażonej jeszcze przyrody we wszystkich szczegółach i odcieniach"

Dzień 3

Nad ranem obudził mnie deszcz. Jeszcze przez jakiś czas będę mieć ambiwalentne uczucia bo i strach, że dach przecieknie i znowu zaleje (mogę mieć ksywkę czyli nicka: Krystynka olaboga) ale także radość, że podlewa zielone, nawilża ziemię i te wszystkie nasionka, cebulki, kłącza, sadzonki które pracowicie wtykam od ponad dwóch tygodni. Mogłabym kontynuować sprzątanie bo deszcz na zewnątrz niby nie przeszkadza ale punkt skupienia gdzie indziej. W chatcie co i raz spoglądam i sprawdzam czy sufit i ściany nie wilgotne. A na zewnątrz ten deszcz cudny, ciepły, monotonny więc ubieram sztormiak i urabiam wilgotną glebę i sieję na grządkach maciejkę, sałatę, koper, bazylię a nad potokiem niezapominajki i rumianek. Jak na niedzielę to i tak dużo. Trudno, będę sprzątać przy gościu, mogę mieć też ksywkę: Krystynka na ostatnią chwilę.
Gdy wróciłam, w moim miasteczku już maj, wszystko w rozkwicie, w kolorach żółci i bieli!





środa, 24 kwietnia 2013

Po lecie wiosna właściwa



 I znowu nazywaj mnie sójką, bo chociaż obudziłam się o 8 mej, wstałam o 9 tej, o 10 tej śniadanie, to w trakcie pakowania upiekłam niezły kawałek schabu w tłuszczu wieprzowym (bo w BK nie mam jeszcze lodówki), zapakowałam letnie opony, wycięłam dwie gałęzie wierzby mandżurskiej (jedną zapakowałam do autka a drugą wsadziłam przed garażem), zapakowałam wszystkie szmatki i ciuszki wyprane i wysuszone po pięknej katastrofie i zapakowana na full zajechałam na 13 tą do warsztatu oponiarskiego. A tam kolejka, że hej! Postawiłam autko pod gruszą, wyciągnęłam garnek z ciepłym schabem by w jej cieniu wystygł i poszłam do sklepu ogrodniczego obok. Jak tam czas szybko leci! Zanim wybrałam borówkę, wrzośca i bratki już mnie zawołali do wymiany opon. I chociaż poszło szybko, przez miasto przebijałam się w wielkim korku. Po drodze wstępuję do firmy sprzedającej blachę, oglądam rodzaje, wzory, kolory i zanurzam się w serdeczną, sympatyczną atmosferę punktu obsługi klienta. Po rekonesansie w Internecie ceny wydają mi się bardzo niskie a wybór ogromny ale powoli zawężamy wybór i dostaję namiar na prężną, młodą, wykonawczą firmę współpracującą z producentem i przekonuje mnie logo” Twój dach naszą wizytówką”. Obiecująco, więc umawiam się z nimi w B.K na poniedziałek – to już trzeci, chętny fachmam. Po drodze jeszcze wstępuję do spożywczego i kupuję produkty nie wymagające lodówki. Do chatty dojeżdżam popołudniem ale nadal gorąco. W chatcie parno i duszno, otwieram okiennice, okna i drzwi na przestrzał. Wypakowuję autko na kilka kursów ale do końca, wywlekam fotel na taras i wreszcie odpoczywam z flaszeczką Warki strong. Zmęczona, zgrzana, spocona bo po zimie przyszło u nas lato i brak mi okresu przejściowego, moje ciało wyraźnie nie nadąża ale jestem z siebie dumna, że dzień męczący ale owocny a przecież to jeszcze nie jego koniec. Odpoczęłam do zmierzchu, przebieram się roboczo i wsadzam dziś zakupione a także herbacianą różę kupioną z Krystyną i wielką gałąź wierzby mandżurskiej uciętej pod garażem. Wsadzone, podlane, udeptane, podlane. Dopiero teraz sprzątam pety, butelki i puszki po nielegalnej imprezce przy moim śniadaniowym siedzisku. Imprezka dzika ale grzeczna i to nie paradoks, butelki poustawiane na stole, pety w jednym kątku schodków. Dziwne! Zadowolona z dnia a on ze mnie, padam na łóżko i ledwo przy drugim rozdziale „Kwiatów w stepie” usypiam.

 Dzień 2
       Dziś w planie poprawa okiennicy p. Henryka od stolarki a ja chcę umocować podest pod letnim zlewozmywakiem, wsadzić czosnek południowy i mieszankę krokosmi. Wstałam wcześnie bo zapowiadają upał do 25 stopni. Przyrodzie nie przeszkadza nagłe przejście z zimy do lata, zieleń wybucha z ziemi i nadrabia opóźnienia ale ja tak nie potrafię, dla mnie to za szybko, ja muszę łagodnie, stopniowo. Po wczorajszej aktywności nie zostało śladu, snuję się z aparatem o porannej rosie


, potem kawka przy śniadaniowym siedzisku. Z bliska widzę jak deski olchowe postarzały się i zsiwiały przez zimę więc biorę aromatyzowany ziołami olej który przezimował w chatcie, zmacerował się, aromatyzował, ściemniał ale mam wątpliwości czy nadaje się do jedzenia. Ściereczką maczaną w tym oleju nacieram blat aż lśni i błyszczy. A jak pachnie?


 Położenie podestu to nie taka łatwa sprawa bo trzeba go skrócić, potem wzmocnić, wyrównać teren wycinając darń, przenieść ją w dołki na działce, wypoziomować cztery podpory  i dopiero na nich ułożyć podest. Zeszło całe dopołudnie a potem przerwa, bo rzeczywiście, tak jak grozili o 14 tej było 26 stopni. Moje wcześniejsze, pracowite wtykanie fiołków, mięty i stokrotek w trawnik przed schodami opłaciło się, bo teraz dosłownie stąpam po stokrotkach i po wschodzącej mięcie. Dwa zmysły nakarmione na maxa,  widok i zapach czyli wzrok i węch. Fiołki chyba nie lubią deptania lub samotności, bo rosną tylko w kępkach, w swoim towarzystwie – ale za to jak rosną? Tak cudnie, że focę je rano, w południe i wieczorem. 16 ta i nadal 26 stopni, woda w miednicach się nagrzała słońcem więc zmywam i zostawiam gary do obeschnięcia. Miały być na obiad pieczone ziemniaczki ale za gorąco na ognisko. Więc obieram kilka na północnym tarasie i gotuję w przeciągu, w przewietrzanej kuchni. Na patelni podsmażam dwa plastry schabu, podlewam wodą z ziemniaków, wrzucam uskubane z grządki wysuszone i świeże zioła i przyprawy. Osobno siekam młodziutkie pędy siedmiolatki, dzikiego szczawiu i tymianku. Po chwili łączę uskubane z usiekanym, podprawiam śmietaną i gotowe. Wielkiego pomidora kroję na cząstki, oprószam wiórkami cebulki, listkami oregano i pieprzę. Odcedzam ziemniaczki nad kompostnikiem i mam brzóziański obiad: schab w sosie śmietanowo-ziołowym z gotowanymi kartoflami i sezonową sałatką (no nie całkiem, bo pomidory importowane). Objadam się ogromnie, miałam jeszcze wygrabić zeschłe trawy i liście ale to już chyba jutro. Dopiero po 18 tej temperatura spada znośnie więc podlewam co w tym roku posadzone i widzę, że przyjeżdżają mili sąsiedzi. Podsumowuję dzień – fachowcy dopisali a ja też wykonałam plan optimum.

Dzień 3
       Mili sąsiedzi pracują od rana a ja podsypiam bo oni skowronki a ja sowa.

 Około 9 tej z kawką na taras i ustalanie planu dnia na dziś. Tym razem ambitnie bo i wykopanie mięty z grządki kwiatowej, przeniesienie bukszpanu, wyrównanie darnią zejścia do siedziska, wielkie palenie ogniska, przyniesienie z lasu torfu i krzaczków borówki leśnej, okopanie truskawek. Ambitnie bo dobra pogoda, prawdziwie wiosenna czyli około 18 stopni. Sąsiedzi, jak pracowite pszczółki, motywują mnie dodatkowo ale ja po swojemu, czyli troszkę pracy i długie odpoczynki. O zmierzchu czyli mojej ulubionej porze, gdy wszystko rzucam i tylko podziwiam, zostało jeszcze dwa wiadra kłaczy mięty do posadzenia gdzie bądź i kawałeczek dołka do uzupełnienia darnią. W sam raz na jutrzejsze świętowanie. Ognisko pali się od południa, dorzucam do niego co nagromadzone, nagrabione, poucinane, poobcinane, podsuszone, przywleczone …..


Dzień 4







       Znowu dzień gorący, letni, więc pracy niewiele, nawet dla świętowania. Miętę wyrzuciłam przy zakolu potoku, posadziłam metr ogórków polan które dostałam od KrySi i znaleźnego bluszcza zimozielonego. Zaproponowano mi stare ale solidne, drewniane drzwi do planowanego magazynku gospodarczego. Dziś dzień darów. Wieczorem ognisko było, księżyc w D i rozgwieżdżone niebo ale niezadługo, bo chociaż ognisko gorzało i grzało to od pleców robiło się coraz chłodniej i zimniej mimo polaru i zimowej kurtki.

 Dzień 5
       Czekam.



 Sadzę poziomki na grządce sadzonkami wykopanymi zza płota, te leśne poziomki rozłogowe po dwóch, trzech latach stworzą poziomkowe pole. Z trudem podnoszę dwa krzewy borówki amerykańskiej wysokiej, bo je przez tę zimę jakoś wessało w głąb (i przynoszę dla nich z lasu cztery wiadra kwaśnej, leśnej ziemi). Spulchniam grządkę pod rzodkiewkę, pietruszkę, koperek i sieję one. Na obiad resztka schabu z ryżem i surówką. Po obiedzie sjesta i drzemka, potem mała kawka, podlanie wszystkiego, pakowanie i już po zmroku wyjazd do miasteczka.
Przepraszam za durnowate pismo i durnowate zmiany ale to z pośpiechu bo zaraz jadę do Czesi i do miasta wielkiego!


wtorek, 16 kwietnia 2013

PO AWARII



Dzień 3 – 12 kwietnia (piątek)

       Dzięki Ci Boże za drobne radości. Dziś już nie kapie z sufitu, powoli mokre wysycha, szafki już się otwierają, drewniane się prostuje. Ale jest też łyżka dziegciu w tej słodyczy. Niebo monotonnie jasnoszare, ani odrobiny błękitu ani promyczka słońca i takie też moje dopołudniowe samopoczucie, no bo co to będzie jak zacznie padać? I druga łyżka - ostatniej i przedostatniej nocy nie przeszkadzało mi, że spałam w barłogu, gdzie oprócz mnie leżą ocalałe i suche kartony, czajnik, radio, tacki, deseczki, parasol, dwa śpiwory, poduchy - bo albo nie spałam zbierając skapującą wodę albo po emocjach spałam głęboko, jak już dawno mi się nie zdarzyło w bezpiecznym mieszkaniu. Teraz, gdy wszystko schnie przy otwartych oknach, nachodzi mnie myśl i chętka by zacząć ogarniać ten bardak. Ale zanim chętka rozwinie się w czyn, monotonne niebo i ogrom przedsięwzięć usypia i spycha gdzieś w głąb ten mentalny zryw. Zostaje mi go tyle, by jednak zdjąć z łóżka kartony, tacki, deseczki, czajnik, radio czyli te najbardziej twarde a reszta miękkich zostaje, bo nie ma ich gdzie położyć. Resztki wstydu, żem taka leniwa, wyganiają mnie z chatty i wreszcie, po trzech dniach, rozpakowuję samochód czyli roślinki wybujałe na miejskim parapecie, sadzonki herbacianej róży i jeżyny bezkońcowej, kłącza, cebulki – ustawiam je w rzędzie i zastanawiam się od której zacząć a właściwie zastanawiam się nad miejscem dla każdej piękności. Mam dobre miejsce dla żółtej liatry kłosowej więc wybieram ją z rządka jako pierwszą i wtedy kap, kap – tym razem z nieba. Porzucam liatrę i wbiegam do wewnątrz, bo przecież, na miłość Boską, dopiero przestało kap, kap w chatcie. Miotam się bo trzeba zbierać z tarasu porozwieszane dywanki i chodnisie a jednocześnie obserwować sufit w kuchni, jadalni i łazience czy nie wraca kap, kap i ciur, ciur. Cała radość poranka poszła w drebiezgi, bo do deszczu dołącza wiatr w porywach, dach puka i trzeszczy. Na szczęście dzwoni jeden z fachowców, że przyjedzie jutro nie dziś i to jakoś dziwnie mnie cieszy, bo to znaczy, że nie muszę jeszcze podejmować żadnych decyzji. Pada coraz bardziej, na razie nie przecieka mocniej ale gdy przysiadam na chwilę nagle coś bum, bum i huk. Wypadam w piżamce na zewnątrz i widzę, że z tarasu pozwiewało dywaniki, pojemniki, deseczki, folię i pandekę. Gdy zbieram w błocie wilgotne rzeczy znowu łup, łup, dum – to zwaliła się drabina z której wczoraj prowadzone były obserwacje dachu. Wkurzam się, zostawiam wszystko jak leży, bo coraz bardziej przemaka mi piżamka a to jedna z niewielu suchych rzeczy jakie posiadam. Wracam do środka, przebieram się, piżamka na kaloryfer, deszcz nadal pada ale, hosanna, sufit nie przecieka. Robię sobie gorącą kawkę z kieliszkiem jakiejś zachomikowanej wódeczki i piszę notatki. Na chwilę jeszcze huk wywabia mnie z chatty, ale to tylko zsunęły się wiadra i miednice z siedziska a gdy wracam piszę : „uśpił mnie w bibliotece”. Jeszcze raz czytam koniec zdania: „odkryję tajemnicę, czemu ten szemrany dach uśpił mnie w bibliotece”. Ki czort! Ale najważniejsze, że jaka to nie byłaby tajemnica, deszcz nadal pada a dach nadal nie przecieka. Się przeciera, przestaje padać, wychodzę na taras i widzę, że ten deszcz spłukał prawie wszelki śnieg z najbliższej okolicy. I cieszę się, że chociaż dach trzeba naprawić lub wymienić, to nie jest to sprawa natychmiastowa, priorytetowa, pierwszoplanowa, może poczekać na dobra pogodę, na mnie i na dobrego fachmana. I znowu zaczyna padać, w chatcie coraz bardziej wilgotno od padającego deszczu i suszących się rzeczy. Zamykam jedno okno, drugie zostawiam uchylone, uruchamiam farelkę i podkręcam kaloryferek. Coraz cieplej, rozkoszniej, senniej,,, dach blaszany ma swoje plusy, daje niesamowite złudzenie bezpośredniego obcowania z naturą, puk, puk jak w namiocie a nie trzeba się pilnować by głową dotknąć płótna namiotu ... przysypiam, usypiam, drzemię… budzi mnie głód. Mam resztę wczorajszego gulaszu, gotuję makaron, łączę z gulaszem, dodaję uskubanych z grządek listków szałwii, rozmarynu, oregano, tymianku czyli to co zebrałam wczoraj z jeszcze zaśnieżonych grządek. Pod pokrywką potrawka pyrka (czyli pppp) a ja delektuję się czekaniem, czytając „Dzienniki kołymskie” Hugo-Bandera. Całkiem spokojnie czekam, bo prace na zewnątrz zatrzymane przez dupną pogodę, pada coraz mocniej i coraz bardziej tajemnicza tajemnica dachu, bo chociaż na zewnątrz od czterech godzin pada, to w chatcie nic a nic przecieki się nie zwiększają. Moja leniwa część duszy i ciała uwielbia taka pogodę bo to usprawiedliwia jej wrodzoną skłonność do nicnierobienia. Dziś dzień stracony do prac ogrodniczych, ale zyskany do przemyśleń, zapisków, podczytywań, półdrzemek. O zmierzchu większość sąsiadów wyjeżdża, przepędzeni deszczem bez końca a ja zostaję. W nocy budzę się kilkakrotnie by sprawdzić, czy w kuchni i łazience nie kapie na nowo. Nie kapie.



Dzień 4 – 13 kwietnia (sobota)

      Bardzo grząsko i mokro na działce i w okolicy ale trzeba już koniecznie posadzić przywiezione, pędzone na parapecie wilce, groszki, kocanki, liatry ale też różę i jeżynę. Obchodzę działkę kilka razy by znaleźć optymalne dla nich miejsce i dwa razy podjeżdżam na błocie, raz na oba kolana a raz na pupę. Trud się opłacił, bo jak wreszcie, w samo południe, siadłam na tarasie przy herbatce, to po przemyśleniu tylko 3 siewki powojnika wymagały przesadzenia, reszta doskonale przemyślana, wsadzona i bezbłędna. Niebo się chmurzy i dobrze, teraz tylko zrobić obiad. Ziemniaczki się gotują, mięsko poddusza gdy przychodzi sąsiad do lub od wody (bo w chatcie, gdy na zimę spuszcza się ze wszystkich rur, rurek, wężyków, wodę do ostatniej kropelki, otwierając wszystkie zawory a potem jeszcze zalewa się co się da zimowym płynem do aut – ten proces w odwrotnym kierunku i ze skupieniem, sprawdzaniem czy jednak gdzieś nie strzeliła uszczelka, wymaga znajomości kolejności włączania, delikatności, fachowości. No i jeszcze posiadania stosownych, uniwersalnych kluczy.) Po godzince wszystko gra, a po drugiej jest ciepła woda i to już tutaj rozpusta i dekadencja. Obiad zjadam już letni, drugi fachman się spóźnia, znowu się rozpadało – czas na drzemkę. Ja śpię a dookoła wszystko rośnie. Po drzemce ogarniam trochę salon i kuchnię, składam wilgotne gazety z podłóg, jeszcze trochę wilgoci pod łóżkiem, fotelem, szafkami i w zakamarkach ale jutro już muszę wrócić, mam nadzieję, że przez kilka dni grzyb mi nie urośnie. Fachman przyjechał późno,miał mało czasu, przyjedzie w czwartek na dłużej. Czy to profesjonalnie? 


Dzień 5 – 14 kwietnia (niedziela)
  Coraz piękniej, wiosenniej, kolorowiej. Szkoda, że jeszcze nie u mnie. Wracam do miasta na kilka dni, sprawy cywilizacyjne wzywają ale w czwartek znowu wyjeżdżam wietrzyć, suszyć, planować i może troszkę się nacieszać.




poniedziałek, 15 kwietnia 2013

PIĘKNA KATASTROFA



I znowu wybieram się do tej chatty jak sójka za morze. Od poniedziałku. Ale pogoda nie ta, samopoczucie nie takie, chęci nijakie – wreszcie dnia trzeciego czyli w środę, popakowana i przygotowana wyjeżdżam w samo południe. Przejeżdżam przez miasto, tankuję do pełna (a co?) i gdy sięgam po torebkę by zapłacić, włącza mi się alarm mentalny – lekarstwa wzięłam? Płacę, zjeżdżam na bok, bebeszę moją wczoraj zapakowaną wiosenną torebkę i …. ulga. Są tabletki pod język i aerozol do psikania tamże. Całkiem spokojnie przejeżdżam drogę w remoncie, objazdy po betonowych płytach, mijanki na jednym pasie i wreszcie pod zaniedbaną stadniną rozpędzam moją furkę. Słoneczko świeci, głowa mi się kręci  w lewo i w prawo bo bociany już prawie w każdym gnieździe, zatrzymuję się na poboczu by cyknąć fotkę i gdy już prawie dobieram się do aparatu znowu alarm: lekarstwa. Awaryjne sprawdziłam ale czy są codzienne? Znowu bebeszę torebkę, kocyk, karton, skrzynkę ….. nie ma. Jeszcze pół roku temu pomyślałabym: nic to kryska i najwyżej skróciłabym pobyt do trzech dni. A teraz zawracam. Godzinę później i 40 km w plecy jestem w punkcie 0, zabieram te nieszczęsne lekarstwa i nie wiadomo dlaczego dwa pełne kartony gazet. Do B.K już zajeżdżam z radością i fasonem,

otwieram furtkę i bramę, wywlekam z bagażnika kosz, plecak, torbę, otwieram drzwi i …. kuźwa! Piękna katastrofa!!! Po podłodze pływają dywaniki, chodniczki, kapciuszki, chodaczki, wszystko mokre, z sufitu kap, pak, ze ścian ciur, ciur.  Wszystko co niosę wypada mi z rąk w tę kałużę. Pierwszy odruch to uciec. Trzasnąć drzwiami, zapalić samochód i zwiać. Ale aż osłabłam z emocji więc siadam na schodkach i sobie nakazuję: oddychać, głęboko oddychać. Zimne schodki i głębokie oddechy sprawiły, że zebrałam się i wróciłam do chatty. Biorę ściereczki, wiadro i zbieram wodę, wyżymam, zbieram i wyżymam. Po kilkunastu minutach wiaderko pełne, mokre buty, spódnica dołem, rękawy, serducho puka puk, puk a wody nie ubywa. Wracam na schodki. Niebo błękitne, słoneczko świeci a ja mam w chatcie sajgon. Zdążyłam się rozglądnąć i są też drobne łaski bo tapczan i fotelisko z nową tapicerką niezalane, można więc przenocować i dopilnować osuszania. Jeszcze raz wracam i wywlekam na taras cieknące, ciężkie od wody dywaniki, chodniki, kartony, kapcie -  mocząc suchy dotąd przedpokój. W wielkim trudem wieszam część na poręczy, leje się z nich ciurkiem. Przemoczona wracam, przebieram się w suche ciuchy i idę do wsi po pomoc, bo jeśli mam nocować, sama nie dam rady uprzątnąć wody. Panowie proponują, że przyjadą z pompą i wypompują a Panie, że raczej zbierać ręcznie. Wracam z Anią a ona z wiadrem i wielkimi szmatami. Wynosimy na taras i do pomieszczenia gospodarczego prawie wszystko z podłogi. Ja wylewam do wiader wodę z misek, garnków, puszek, talerzy, szklanek i z wszystkiego co wklęsłe a potem z grubsza wycieram ścierkami i ręcznikami stoły, krzesła, fotele, ściany a Ania wielką szmatą zbiera do wielkiego wiadra wodę z podłogi. Chociaż to nastolatka w jej towarzystwie jestem spokojniejsza i wreszcie zauważam, że wody ubywa. Po godzinie przychodzi jej tato, by zrzucić śnieg z dachu ale się okazuje że tam go już prawie nie ma. Ania wyciera jeszcze sufity i odjeżdża a ja osuszam podłogę gazetami (swoją drogą, jaki to mądry anioł kazał mi wziąć w ostatniej chwili te leżące od miesięcy kartony z gazetami), rozkładam ręczniki i kocyki w newralgicznych miejscach, włączam farelkę i kaloryferek na maxa wdzięczna, że ich nie zalało i uchylam okna. Niezbyt to mądre ekonomicznie grzać na maxa przy uchylonych oknach ale w sytuacjach awaryjnych niezastąpione. Jeszcze raz się zastanawiam, czy zostać czy wyjechać, ale gdybym wyjechała, bardziej bym się denerwowała z dala od katastrofy a po drugie nadal kapie z sufitu i ciurka ze ścian, szkoda pracy włożonej w osuszanie. Dziwne jest to, że woda rozpełzła się po całym suficie i nie ma mocnych na przewidzenie, gdzie pocieknie i wycieknie. Jem szybką obiadokolację i co trzy minuty ścieram krople z sufitu i cieniutkie strumyczki ze ścian. Zużywam do tego ostatnie podkoszulki bo cała reszta szmatek mokra nawet po wyżęciu. Część wywieszam na sznurku, część kładę na kaloryferku a resztę rozkładam na ogrodzeniu, bo na tarasie już nie ma miejsca, wygląda to jak obóz cygański. Już ciemno, coraz chłodniej, przymykam okna. Zatrzymane w pędzie ciało uruchamia kołowrotek myśli i emocji a w tej ciszy słychać je bardziej. Myślę o tym:


- dlaczego spaskudziło się dopiero teraz, po wyszlifowaniu i malowaniu podłóg, ścian, sufitów

- dlaczego piękna katastrofa teraz, zanim zainwestowałam w kuchnię bo tam teraz tylko stare szafki i nawet gdy nie przeżyją zalania, wypaczenia, zdeformowania, odkształcenia to nie będzie żal

- dlaczego przyjechałam właśnie dziś, gdy śnieg już zszedł z dachu i co dzień będzie tylko lepiej

- to dziwne i zachwycające, że moje serducho nie zastrajkowało (po pierwszej emocji, gdzie nawet nie było czasoprzestrzeni by cosik mierzyć) i podporządkowało się Sytuacji, zachowało się correct, ok, fair play, po prostu jak należy. Może też dlatego, że głowa wiedziała o pastylkach i aerozolu w razie prawdziwej katastrofy.


- i różne takie, przepływające zanim zdążę je zanotować.

Co kilka minut w tej ciszy słychać kap, kap i ciur, więc machinalnie i bez udziału umysłu, ostatnimi skarpetkami zbieram krople z sufitu i cieniutkie strumyczki ze ścian. Szybko w salonie robi się ciepło i wilgotno, przez kilka nocy chyba nie zardzewieję a może moja skóra nawilży się cudnie po długiej, mieszkaniowej zimie. Dopiero teraz zauważam, że łazienka też zalana, ale tam na kafelkach sytuację opanuję jutro, dziś nie mam już prawie ani skrawka suchej szmatki. Po północy przebrałam się we flanelową piżamkę, to ten ostatni skrawek suchego którego strzegłam jak … niepodległości. Zmęczone ciało wygrywa i szybko zasypiam.



Dzień 2 – 11 kwietnia 2013 roku (czwartek)

       Dopiero wczesnym rankiem odkrywam zakres zniszczeń: - wszystko co drewniane się zdeformowało, 
- wszystko co drewnopodobne się wypaczyło, 
- wszystko co metalowe zardzewiało 
- a co plastikowe trzyma wilgoć. 
I dobrze, bo przynajmniej spałam w miarę spokojnie. Wycieram podsuszonymi na kaloryferku ściereczkami to, co nocą nakapało z sufitu i zaciurkało ze ścian, przyrządzam kawkę, wychodzę na zewnątrz okutana w zasłonkę i siadam na siedzisku, w porannym słoneczku. By się uporać z nadchodzącym dniem piszę, porządkuję zdarzenia, wrażenia i emocje. Uspokojona troszkę, dzwonię do czterech fachmanów od dachów i z dwoma umawiam się na jutro. Teraz całkiem spokojnie wygrzebuję z zimowych zabezpieczeń czyli z folii, desek, pniaczków, drągów - darowaną, pamiątkową drabinę - i próbuje dokładnie oglądnąć ten nieszczęsny dach. Źle to wygląda - załamany środek, wklęśnięcia przy rynnach. I chociaż śniegu na dachu nie widać, coś ciurczy głośno i mocno do rynny. Do południa, w ciągłym pogotowiu, zbieram z sufitu rozpełzłą prawie wszędzie i wciąż kapiącą wodę i mimo słońca zdaje się jej wcale nie ubywać. Wkurzona nonsensem tej pracy (no może nie nonsensem, bo co zbiorę z sufitu, nie spada na ściany i podłogę) biorę aparat i idę do lasu, na polany i na łąki. Ale znosi mnie do wsi i zamiast przyrody i natury focę dachy.

Wczoraj emocje, adrenalina, nadaktywność a dziś kolebię się od przygnębienia do nadziei a może od rozpaczy do euforii bo to lepiej brzmi. Całkiem wieczorkiem pijemy z dalszym sąsiadem pod tę nadzieję, na wielkim tarasie z widokiem na las i wodę.