czwartek, 26 września 2013

Przełom lata i jesieni


Calusieńki tydzień pod lasem, na skraju - czasem słońce, czasem deszcz - ale zawsze lekko, łatwo i przyjemnie.
W dni pogodne ustalił mi się taki rytm dnia. Wcześnie chodzę spać (z kurami), wcześnie się budzę (w środku nocy) ale wstaję późno (gdy słońce wysoko). Po kubku gorącej kawki ubieram kaloszki i idę do pobliskiego lasku (na rzut beretem). Chodzę dotąd aż nie zaczynam się niecierpliwić, że grzybków mało, ludzi dużo, kark boli, jeść się chce, oczy łzawią. Wtedy wrzucam nożyk do koszyka, wyciągam aparat i wracam, wreszcie rozglądając się dookoła i w górę a nie tylko w dół i w ściółkę. Po powrocie okazuje się, że prawie zawsze to był godzinny spacer. To moja optymalna, poranna norma. Potem śniadanko niespieszne i już południe! Troszeczkę pracy na grządkach lub w obejściu i znowu do lasu, tym razem ciut dalej, za mosteczkiem, więc biorę koszyk, kanapkę, telefon, owoce. Tym razem prawie zawsze jest to spacer ponad dwugodzinny. Grzybków w koszyczku czasem niewiele, czasem więcej ale zawsze je fotografuję, te uzbierane, posortowane, oczyszczone, poukładane na sitach.
Raz na trzy dni robię obiad z grzybkami np kapustkę z rozmaitościami sezonowymi lub zupę na winie (co się nawinie to siup do zupki). Jem obiad pod niebem błękitnym, białym lub popielatym, wrzucam naczynia do miedniczki. Gdy pogoda pewna, czasem jeszcze trzeci raz idę na grzybki lub na łąki, z koszyczkiem i aparatem a czasem czytam pod wiatą ciągle tę samą książkę bo wzrok ucieka mi w dal co i rusz.
Gdy zmierzcha, rozpalam ognisko dla urody, zapachu, klimatu, tradycji - a właściwie dlatego, że wolno i mi się chce,  w popiele piekę dwa, trzy ziemniaczki dla zapachu i nastroju bo zwykle nie jestem głodna. Blisko pełni, bo mimo chmur jasno tak, że chyba grzyby możnaby zbierać. Ale już chłodno więc nie siedzę długo. W chatcie włączam suszarkę z grzybami robię gorącą herbatkę do której wrzucam świeżo zerwane maliny i zakopuję się w piernatach z książką i okularami. Robi się przyjemnie ciepło, grzybki się rozpachniają - szybko usypiam i oczywiście śnię o grzybkach.....

       A czasem deszcz od rana, nawet nie chce się wyjść na taras a co dopiero do lasu. Ale to też piękny czas, jesienny i deszczowy, pełen magii i melancholii. Na strój nocny zakładam polar, na stopy ciepłe skarpety i moszczę się z książką, zeszytem i kawką gorącą, w fotelu z widokiem na 3 brzózki na tle lasu a gdy się wychylę troszeczkę  to i czwarta brzózka i ścieżka do chłopskiego lasu. Za oknem wiatr gnie i tarmosi gałęzie i trawy, migocą spadające liście brzóz, krople rozpryskują się z dźwiękiem na sąsiednim daszku - a w chatcie ciepło i sucho, zapach świeżej kawki miesza się z zapachem podsuszanych grzybków i wbrew pozorom, modom, trendom, jest to zapach miły i absolutnie kompatybilny. Trochę czytam nadal tę samą książkę, trochę piszę a resztę czasu gapię się na deszczowy, wietrzny świat za szybą. Nagle jakiś stukot, tupot, łomot, skrzypienie, szuranie - wtedy wstaję by zlokalizować źródło niepokojącego dźwięku. Wychodzę na taras patrzę w niebo - czasem demoniczne, czasem z błękitną, pełną nadziei dziurą a czasem oba naraz. Nic nie znajduję, to "starra chatta gadda". Oj, nie naczytam ja się dziś Guya Grieve. W mieście potrafię połknąć książkę w jeden dzień ale tam rzadko patrzę przez okno a i dźwięki znajome, oswojone. Po śniadaniu, koło południa, kiedy trochę się rozjaśnia, przebieram się z ciuszków wieczorowych w dzienne i idę na fotospacer. Czasem bliski, na swoim terenie, kiedy niebo nisko i ciężko wisi nad głową . A czasem daleki, kiedy niebo obiecuje, choć nie zawsze dotrzymuje.  Bo czasem lunie znienacka i gdy w biegu dopadam do furtki, jestem mokra do bielizny, chociaż niebo już zdąża się przecierać. Zrzucam wszystko, wycieram się, przebieram w suche i rozwieszam mokre. Wieczorem na taras, na fotel wyścielony futrzakiem, w polarze, kurtce i skarpetach - wokół cicho, cichutko, cichusieńko.
Jeszcze w żadnym poście nie umieszczałam tylu zdjęć, to właściwie fotopost z komentarzami ale to chyba dlatego, że to jedyne zdjęcia z września, bo najpierw aparat 10 dni w naprawie, potem kabelek kaput a z nim możliwość ładowania i dopiero gdy po trudach kupiłam zamówioną specjalnie dla mnie ładowarkę, okazało się że nie mam możliwości ściągnięcia fotek na laptopa. Więc znowu czytnik karty i zeszło prawie cały miesiąc i 250 zł. A to wszystko przez ten rewelacyjny, doskonały obiektyw Schneldera - Kreuznacha.

wtorek, 17 września 2013

Czekanie na deszcz

Grzyby lubią mokro i ciepło. W naszych lasach ciepło jest ale sucho, więc na deszcz czekam w mieszkaniu. Nie sprzątam, bo snuję plany? marzenia? by zrobić przejście z kuchni do gabinetu i sypialni. Niestety, lub na szczęście, trzeba będzie zedrzeć tapety, w tym moją ulubioną, zieloną oranżerię.  Ale ona już bidulka, pospinana pineskami , lada kiedyś zwinie się sama z siebie lub ze starości. Może już czas .... ale żal. Od strony kuchni pusto, tylko przewiesić kilka ulubionych zdjęć, bo choć płotek też z tapety to mi się tam marzy z desek.
Oprócz marzeń też coś porabiam. Smażę powidło śliwkowe z jabłkami i gruszkami. I tu katastrofa. 3 kg węgierek, kilogram jabłek, kilo gruszek - kupione. Jeden dzień i dwa garnki przypalone. Już sobie obiecałam, że przetwory robię tylko ze swoich zbiorów ale bies mnie skusił na śliwki, bo powidła uwielbiam i to są oprócz wiśni w soku własnym jedyne przetwory, które robię i które zawsze mnie skuszą i zanęcą. Więc myk do internetu, jak odratować garnki po przypaleniu i traktuję je solą i sodą i proszkiem - według zaleceń. Jeden się uratował a drugi kaput. Trudno zgadnąć który.  
Lepiej było sobie kupić zimą trzy słoiczki drogich, ekologicznych powideł z "chowu ściółkowego" i dać komuś zarobić. 
Więc zabieram się za przelewanie żurawinowej nalewki w ładną karafkę a reszta w butelki. 

Potem wybrałam się do miasta a po drodze kupiłam figi. Świeże?, Dojrzałe? I mi nie smakowały. To jest potwierdzenie tej prawdy, że trzeba jeść owoce, warzywa, potrawy w tej strefie klimatycznej w której wyrosły i powstały. W innym wypadku to namiastka. Czasem niezbędna i nieunikniona kiedy nie można, lub nie chce się wyjechać a się pragnie i bardzo się chce.
MIEJSKIE PRZYPADKI
1. Zaniosłam aparat foto do naprawy. Dawali termin naprawy ponad miesiąc ale wymarudziłam 10 dniowy. W dniu odbioru, w południe, zadzwoniłam i usłyszałam, że już leży na stole kolegi. Czy można po niego przyjechać dziś – spytałam. No …nie … zadzwonimy jak będzie naprawiony. I przypomina mi się mój pierwszy szef, a było to w latach siedemdziesiątych, który mówił: „przychodzące dokumenty odkładaj na lewą stronę biurka. Ktoś dzwoni w tej sprawie, przełóż dokument na górę. Ktoś upomina się drugi raz, przełóż dokument na prawą stronę. Dopiero jak ktoś wkurzony, dzwoni trzeci raz przełóż dokument na środek, przeczytaj i zabierz się do pracy. A jak zadzwoni po raz czwarty, już do mnie, to mówię: właśnie nad nim pracujemy – i to jest prawda”. Czyżby przez 40 lat nic się nie zmieniło? No, bo niby leży na stole kolegi ale po której stronie? …. Jednak się zmieniło, po dwóch godzinach przyszedł sms, że aparat naprawiony i można go odebrać.

2. Wczoraj kupiłam uroczy, uniwersalny, drewniany stolik i do niego matę plecioną w kolorze morskim (a wybór był prawie nieograniczony). Wieczorem się okazało, że do gabinetu lepsza będzie zielona. Więc matę w łapę i idę wymienić. Wchodzę wejściem i widzę że to wejście nie do sklepu, tylko między półki. Szybciutko się wycofuję i próbuję wejść wyjściem ale się nie da. Więc znowu wchodzę wejściem bo mniemam, że coś niedopatrzyłam ale gdy stwierdzam, że jednak nie i chcę wrócić, drzwi już automatycznie zamknięte się nie otwierają. Więc idę między półki, zostawiam morską, biorę zieloną, płacę drugi raz i wychodzę. I dumam, że wpadłam w pułapkę. Gdy kupujesz jesteś ulubionym klientem, drzwi się przed Tobą otwierają automatycznie, wsysają Cię do wnętrza, wabią i nęcą. Ale gdy wracasz z reklamacją, wymianą, zwrotem, już jesteś elementem awanturującym się, już kłody i przeszkody. Chociaż dla znających się i upartych, po kilkakrotnych przejściach, są furtki. Mogłam zaczekać na wychodzących, wsunąć się pod prąd, dotrzeć do kasy, przeczekać kolejkę, zainteresować sobą kasjerkę, wytłumaczyć sprawę i …. może wymieniłabym towar, nie płacąc podwójnie. A swoją drogą czy teraz, w branży handlowej, nie jest znany termin superaty? Bo będą mieć 7 zł za dużo.
W mieszkaniu, w miasteczku wcale nie tak źle. Cudne zachody, może nawet bardziej malowniecze niż brzóziańskie. No, w każdym razie inne. Ale przecież nie o zachody tu chodzi, tylko klimat, aurę, zapach, naturę ......