piątek, 26 lipca 2019

Wywrotka, awaria i radość!!!

Dopiero po miesiącu udało mi się pobyć na skraju nie jeden dzień ale kilka, spokojnie i bez zadyszki.
A na skraju lasu i wody nadal busz i bujność. W pierwszym dniu udało mi się skosić trawnik wokół chatty i dobrze, bo nazajutrz była niedziela a potem już siąpiło codziennie. Ale w poniedziałek na trochę przestało i postanowiłam podmalować klocki przy zamknięciu okiennic.

Mówi się, że rasowy bloger nie zje ale sfoci, najpierw sfoci zanim się ogarnie itp. Jak fotoreporter. A mnie się zdarzyło, że przy podmalowywaniu zamknięć okiennic na zielono akacjowo, zachwiałam się na drabinie. Miałam ułamek sekundy na decyzję czy ratuję siebie czy farbę a i to nie wiem czy miałam wybór czy tylko tak mi się teraz wydaje. Tak czy siak oblałam farbą ścianę, drabinę, siebie i trawę dookoła. Całe 0, 8 l. Ale nic mi się nie stało oprócz tego, że calutki przód, od czoła do palców stóp miałam zachlapany na zielono. Więc czy coś świadomie wybrałam?

Próby malarskie zakończone wywrotką. Ja na trawie, pędzel na trawie, farba na mnie i na trawie, drabina obok na trawie czyli wszystko na trawie.

I ja myślicie, od czego zaczęłam jak już wstałam, sprawdziłam że nic nie złamane, zwichnięte, zadrapane i skaleczone? Wcale nie od pójścia po aparat. Pognałam po rozpuszczalnik Eko, bo jakoś wiedziałam, że moja farba nie rozpuszcza się w wodzie. I jak myślicie, od czego zaczęłam zmywanie farby? Od ściany bo nowa, dopiero co pomalowana wstępnie impregnatem powłokotwórczym jasny dąb. Dopiero potem zabrałam się za siebie, całe pół litra rozpuszczalnika poszło na twarz, ręce, biust, brzuch, uda, łydki, stopy, bo ze względu na upał na tej drabinie malowałam w kostiumie plażowym. Reszteczką rozpuszczalnika umyłam z grubsza klapki a na podmurówkę nie wystarczyło, nie mówiąc już o drabinie, pędzlu i trawie.

Od rozpuszczalnika wszystko tłuste i lepkie, poszłam więc pod prysznic. Umyłam się cała żelem do kąpieli i pilingiem, wysuszyłam i dopiero wtedy poszłam po aparat. Więc chyba nie jestem jeszcze rasową blogerką. Sfotografowałam zafarbowany kostium, zapryskaną podmurówkę, drabinę, trawę. I już nie popracowałam tego dnia bo byłam po prostu zła, na siebie i na świat.

Po powrocie się okazało, że moja karta pamięci woła o sformatowanie i nie chce się otworzyć i pokazać zdjęć.  Tak w ogóle to źle ale gdybym zaczęła od fotografowania zamiast ogarnięcia ściany i siebie to mój żal i strata byłyby większe.

Więc dziś zamiast fotograficznej relacji ze zdarzenia, całkiem nie a' propos, kilka zdjęć z lipcowego Slotu, na którym nie byłam. Ale tam się cudnie działo! I łatwo mi to sobie wyobrazić bo tam bywałam z nimi przez ostatnie cztery lata. W tym roku wygrało sanatorium i Nałęczów.

A radość bo przyjeżdża Asia i Maro, tylko na dwie doby ale program intensywny. W planie noc i śniadanie w moim mieszkanku, chatta na skraju całą dobę i obiad w Mielcu, uroczysty ale bezpretensjonalny.
A to Cała, Cudna, Czysta Radość !!!

piątek, 19 lipca 2019

Stęskniłam się przez miesiąc nieobecności

Przez miesiąc nieobecności, chociaż w sanatorium było miło i nawet chwilami uroczo, stęskniłam się za moim mieszkankiem. Jest takie niezmienne, zawsze przytulne choć zabałaganione. Gdy wracam po dłuższej nieobecności, wita mnie chłodem w upał i skwar a ciepłem w zimne i ponure dni. Remont sprzed pięciu lat czyli połączenie kuchni z gabinetem i sypialnią,  to była dobra zmiana, bardzo dobra nawet ale chyba już ostatnia.  A właściwie od zamieszkania w nim czyli od ponad 30 lat to druga zmiana. Pierwsza była ćwierć wieku temu, gdy wprowadzili się do nas zięć Szymon i wnusio Andrzejek. Panieński pokój córeczki zamienił się w mój pokój a Rodzinka zajęła resztę mieszkania na 5 lat.  Potem się wyprowadzili na swoje, odzyskałam mieszkanie i choć kusiło mnie by zamienić na mniejsze nie zdecydowałam się i dobrze, bo przez te lata i dotychczas i na zawsze, mają tu swoją bazę, miejsce by się spotkać, przenocować i pomieszkać. A może nadejdzie czas, gdy któryś wnuk się tu wprowadzi ze swoją Rodzinką? Kto wie! Pomarzyć dobra rzecz, choć nie wiem, czy to dobrze życzyć wnusiom zamieszkania z Babcią?
Dziękuję sąsiadom za opiekowanie się moim balkonem na ten czas, w te upalne dni. Zieleń ocalała chociaż tu już widać zwiastuny jesieni.

Przez miesiąc nieobecności, chociaż w sanatorium było dobrze i nawet chwilami cudnie, stęskniłam się za moją chattą skraja. Mój skraj jest pomiędzy tym a tamtym. Pomiędzy niebem a ziemią, lasem i łąką, łąką i jeziorem, jeziorem i plażą, plażą i drogą, drogą i domami, domami i przestrzenią publiczną, przestrzenią publiczną a lasem. Pomiędzy sacrum a profanum, intuicją a rozumem, naturą a cywilizacją. Ni tu ni tam a może i tu i tam.

Udało mi się wpaść na dzień na skraj. Trawnik zadbany przez Miłych Znajomych ale letnia bujność dzikiego wina, wisterii, powojników,  winorośli, fasolki, cukinii, ziemniaków, pomidorów, malin .....  zdumiewająca.
Dziękuję dwójce miłych mieszkańców BK, za opiekowanie się trawnikiem przez czas mojej nieobecności, w te upalne dni. To dzięki nim mój trawnik nie wygląda tak, jak te mieleckie poniżej.

Bo dzień później, w Mielcu, zadziwił mnie ogrom i głębia suszy. Nie chce się wierzyć, że ta trawa jeszcze kiedyś się odrodzi na zielono. Istna późna jesień.

czwartek, 11 lipca 2019

Warto jechać do .....

Warto jechać do Nałęczowa. to nie tylko kurort, to miasto - ogród. Mieszkali tu, bywali, wypoczywali, tworzyli i zostawili ślady wielcy artyści, pisarze, politycy, naukowcy, architekci m.in. B. Prus, St. Żeromski, Z. Nałkowska, E. Szelburg-Zarembina, I. Paderewski, H. Sienkiewicz, minister Bek, St. Witkiewicz .....

Twórcy koncepcji miasta - ogrodu zakładali, że każda posesja będzie stanowić mały świat jego właściciela, ulubiony ogród, dogodną siedzibę, miejsce spotkań z przyjaciółmi. Stąd wydzielane działki miały po kilka tysięcy (nawet do hektara) metrów kw. Wszystkie wille otaczały duże, malownicze ogrody co skłoniło Żeromskiego do określenia zdroju " Albumem widoków wyśnionych"

Park to cienisty salon Nałęczowa, z wejściem przez cztery bramy, jak do miasta twierdzy.

Nową pokusą jest "Atrium", basen z wodnymi atrakcjami. Atrakcyjny jest też budynek uroczo obrośnięty dzikim winem co widać z zewnątrz i wewnątrz.

Warto jechać do sanatorium bo warto robić dobrze dla zdrowia. Może nie będę żyć dłużej ale poprawiam sobie komfort życia u schyłku (taką mam nadzieję). Bo sanatorium to nie tylko zabiegi ale regularność której w moim życiu brak. Codzienna poranna gimnastyka, zabiegi o określonej porze, jedzenie o tej samej porze, niewielkie porcje cztery razy dziennie ... szatkują dzień na odcinki: przygotowanie, wykonanie, odpoczynek. I nie podjadasz, bo we wspólnej lodówce twoje tylko: kefir i maślanka. A poza tym, trzy razy dziennie pół litra mineralnej w pijalni skutecznie niwelują uczucie głodu. Ja raczej jestem spontaniczna i ten dryl dobrze mi robi.

Poza tym ta beztroska i poczucie zaopiekowania. Przez trzy tygodnie nie martwię się o rachunki, naprawy, trudności w rodzinie, swoje ograniczenia .... bo tu rano i wieczorem pukają do drzwi i pytają: wszystko dobrze? w porządku? I codziennie życzą miłego dnia i dobrej nocy. Gdy coś zepsute czy niewygodne idziesz do recepcji i naprawiają, przekładają, pomagają ....

Na dłuższą metę ten ta regularność, ten dryl i ta codzienna troska są irytujące, nużące i wkurzające ale raz na dwa lata, przez trzy tygodnie to miła i sympatyczna odmiana.

Dużo z tego trybu życia, choć nie wszystko, można by wprowadzić w życie codzienne w domu. Na pewno codzienną gimnastykę poranną i regularne, niewielkie posiłki. Ale charakter za słaby i umiłowanie wygody sprawiają, że te postanowienia nie utrzymują się dłużej niż najwyżej kilka tygodni

Ale na zamartwianie się na zapas czyli 'olaboga, co to będzie', 'olaboga, nie dam rady' już nic nie pomoże. To atrybut starości i wieńcówki czyli przewlekłej, niedokrwiennej serca i nadciśnienia.

Po raz  któryś się przekonuję, że wolę być częścią Natury niż częścią społeczeństwa.