I znowu wybieram się do tej chatty jak
sójka za morze. Od poniedziałku. Ale pogoda nie ta, samopoczucie nie
takie, chęci nijakie – wreszcie dnia trzeciego czyli w środę, popakowana i
przygotowana wyjeżdżam w samo południe. Przejeżdżam przez miasto, tankuję do
pełna (a co?) i gdy sięgam po torebkę by zapłacić, włącza mi się alarm mentalny
– lekarstwa wzięłam? Płacę, zjeżdżam na bok, bebeszę moją wczoraj zapakowaną
wiosenną torebkę i …. ulga. Są tabletki pod język i aerozol do psikania tamże.
Całkiem spokojnie przejeżdżam drogę w remoncie, objazdy po betonowych płytach,
mijanki na jednym pasie i wreszcie pod zaniedbaną stadniną rozpędzam moją
furkę. Słoneczko świeci, głowa mi się kręci
w lewo i w prawo bo bociany już prawie w każdym gnieździe, zatrzymuję
się na poboczu by cyknąć fotkę i gdy już prawie dobieram się do aparatu znowu
alarm: lekarstwa. Awaryjne sprawdziłam ale czy są codzienne? Znowu bebeszę
torebkę, kocyk, karton, skrzynkę ….. nie ma. Jeszcze pół roku temu
pomyślałabym: nic to kryska i najwyżej skróciłabym pobyt do trzech dni. A teraz
zawracam. Godzinę później i 40 km w plecy jestem w punkcie 0, zabieram te
nieszczęsne lekarstwa i nie wiadomo dlaczego dwa pełne kartony gazet. Do
B.K już zajeżdżam z radością i fasonem,
otwieram furtkę i bramę, wywlekam z bagażnika
kosz, plecak, torbę, otwieram drzwi i …. kuźwa! Piękna katastrofa!!! Po
podłodze pływają dywaniki, chodniczki, kapciuszki, chodaczki, wszystko mokre, z
sufitu kap, pak, ze ścian ciur, ciur. Wszystko
co niosę wypada mi z rąk w tę kałużę. Pierwszy odruch to uciec. Trzasnąć drzwiami,
zapalić samochód i zwiać. Ale aż osłabłam z emocji więc siadam na schodkach i
sobie nakazuję: oddychać, głęboko oddychać. Zimne schodki i głębokie oddechy
sprawiły, że zebrałam się i wróciłam do chatty. Biorę ściereczki, wiadro i
zbieram wodę, wyżymam, zbieram i wyżymam. Po kilkunastu minutach wiaderko
pełne, mokre buty, spódnica dołem, rękawy, serducho puka puk, puk a wody nie
ubywa. Wracam na schodki. Niebo błękitne, słoneczko świeci a ja mam w chatcie sajgon.
Zdążyłam się rozglądnąć i są też drobne łaski bo tapczan i fotelisko z nową
tapicerką niezalane, można więc przenocować i dopilnować osuszania. Jeszcze raz
wracam i wywlekam na taras cieknące, ciężkie od wody dywaniki, chodniki,
kartony, kapcie - mocząc suchy dotąd
przedpokój. W wielkim trudem wieszam część na poręczy, leje się z nich
ciurkiem. Przemoczona wracam, przebieram się w suche ciuchy i idę do wsi po
pomoc, bo jeśli mam nocować, sama nie dam rady uprzątnąć wody. Panowie
proponują, że przyjadą z pompą i wypompują a Panie, że raczej zbierać ręcznie. Wracam
z Anią a ona z wiadrem i wielkimi szmatami. Wynosimy na taras i do
pomieszczenia gospodarczego prawie wszystko z podłogi. Ja wylewam do wiader wodę
z misek, garnków, puszek, talerzy, szklanek i z wszystkiego co wklęsłe a potem
z grubsza wycieram ścierkami i ręcznikami stoły, krzesła, fotele, ściany a Ania
wielką szmatą zbiera do wielkiego wiadra wodę z podłogi. Chociaż to nastolatka
w jej towarzystwie jestem spokojniejsza i wreszcie zauważam, że wody ubywa. Po
godzinie przychodzi jej tato, by zrzucić śnieg z dachu ale się okazuje że tam
go już prawie nie ma. Ania wyciera jeszcze sufity i odjeżdża a ja osuszam
podłogę gazetami (swoją drogą, jaki to mądry anioł kazał mi wziąć w ostatniej chwili
te leżące od miesięcy kartony z gazetami), rozkładam ręczniki i kocyki w
newralgicznych miejscach, włączam farelkę i kaloryferek na maxa wdzięczna, że
ich nie zalało i uchylam okna. Niezbyt to mądre ekonomicznie grzać na maxa przy
uchylonych oknach ale w sytuacjach awaryjnych niezastąpione. Jeszcze raz się
zastanawiam, czy zostać czy wyjechać, ale gdybym wyjechała, bardziej bym się
denerwowała z dala od katastrofy a po drugie nadal kapie z sufitu i ciurka ze
ścian, szkoda pracy włożonej w osuszanie. Dziwne jest to, że woda rozpełzła się
po całym suficie i nie ma mocnych na przewidzenie, gdzie pocieknie i wycieknie.
Jem szybką obiadokolację i co trzy minuty ścieram krople z sufitu i cieniutkie
strumyczki ze ścian. Zużywam do tego ostatnie podkoszulki bo cała reszta
szmatek mokra nawet po wyżęciu. Część wywieszam na sznurku, część kładę na kaloryferku
a resztę rozkładam na ogrodzeniu, bo na tarasie już nie ma miejsca, wygląda to
jak obóz cygański. Już ciemno, coraz
chłodniej, przymykam okna. Zatrzymane w pędzie ciało uruchamia kołowrotek myśli
i emocji a w tej ciszy słychać je bardziej. Myślę o tym:
-
dlaczego spaskudziło się dopiero teraz, po wyszlifowaniu i malowaniu podłóg,
ścian, sufitów
-
dlaczego piękna katastrofa teraz, zanim zainwestowałam w kuchnię bo tam teraz
tylko stare szafki i nawet gdy nie przeżyją zalania, wypaczenia, zdeformowania,
odkształcenia to nie będzie żal
-
dlaczego przyjechałam właśnie dziś, gdy śnieg już zszedł z dachu i co dzień będzie
tylko lepiej
-
to dziwne i zachwycające, że moje serducho nie zastrajkowało (po pierwszej
emocji, gdzie nawet nie było czasoprzestrzeni by cosik mierzyć) i
podporządkowało się Sytuacji, zachowało się correct, ok, fair play, po prostu
jak należy. Może też dlatego, że głowa wiedziała o pastylkach i aerozolu w
razie prawdziwej katastrofy.
-
i różne takie, przepływające zanim zdążę je zanotować.
Co
kilka minut w tej ciszy słychać kap, kap i ciur, więc machinalnie i bez udziału
umysłu, ostatnimi skarpetkami zbieram krople z sufitu i cieniutkie strumyczki ze ścian. Szybko w
salonie robi się ciepło i wilgotno, przez kilka nocy chyba nie zardzewieję a
może moja skóra nawilży się cudnie po długiej, mieszkaniowej zimie. Dopiero teraz
zauważam, że łazienka też zalana, ale tam na kafelkach sytuację opanuję jutro,
dziś nie mam już prawie ani skrawka suchej szmatki. Po północy przebrałam się we
flanelową piżamkę, to ten ostatni skrawek suchego którego strzegłam jak …
niepodległości. Zmęczone ciało wygrywa i szybko zasypiam.
Dzień 2 – 11
kwietnia 2013 roku (czwartek)
Dopiero wczesnym rankiem odkrywam zakres
zniszczeń: - wszystko co drewniane się zdeformowało,
- wszystko co drewnopodobne się
wypaczyło,
- wszystko co metalowe zardzewiało
- a co plastikowe trzyma wilgoć.
I
dobrze, bo przynajmniej spałam w miarę spokojnie. Wycieram podsuszonymi na kaloryferku
ściereczkami to, co nocą nakapało z sufitu i zaciurkało ze ścian, przyrządzam
kawkę, wychodzę na zewnątrz okutana w zasłonkę i siadam na siedzisku, w
porannym słoneczku. By się uporać z nadchodzącym dniem piszę, porządkuję
zdarzenia, wrażenia i emocje. Uspokojona troszkę, dzwonię do czterech fachmanów
od dachów i z dwoma umawiam się na jutro. Teraz całkiem spokojnie
wygrzebuję z zimowych zabezpieczeń czyli z folii, desek, pniaczków, drągów - darowaną,
pamiątkową drabinę - i próbuje dokładnie oglądnąć ten nieszczęsny dach. Źle to
wygląda - załamany środek, wklęśnięcia przy rynnach. I chociaż śniegu na dachu nie
widać, coś ciurczy głośno i mocno do rynny. Do południa, w ciągłym pogotowiu, zbieram z
sufitu rozpełzłą prawie wszędzie i wciąż kapiącą wodę i mimo słońca zdaje się jej
wcale nie ubywać. Wkurzona nonsensem tej pracy (no może nie nonsensem, bo co
zbiorę z sufitu, nie spada na ściany i podłogę) biorę aparat i idę do lasu, na
polany i na łąki. Ale znosi mnie
do wsi i zamiast przyrody i natury focę dachy.
O, matko! bardzo Ci współczuję tej katastrofy, jak przykro, kiedy tyle pracy idzie wniwecz; a właściwie co się stało? śniegu nawiało pod pokrycie dachowe, czy pod ciężarem śniegu zrobiła się misa z dachu i całe roztopy spłynęły do domku? Krystynko, co się stało, to się nie odstanie, trzeba zacisnąć zęby i zrobić remont tak, żeby już nigdy nie spotkała Cię taka przykra niespodzianka; wiem, że to się łatwo mówi, ale to jeszcze nie koniec świata, dobrze, że masz życzliwych sąsiadów pod ręką, fachmanów pod telefonem, a Twoje pogodne usposobienie pozwoli przetrwać najgorsze chwile; pozdrawiam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńPrzykro zwłaszcza Mario jak się samemu zawaliło, bo kto to widział i słyszał by uszczelnić podłogę, przeszlifować i wymalować ściany a dach zostawić na później. A co się właściwie stało to się wyjaśni dopiero po odkryciu blachy z dachu.
UsuńTak robię - zaciskam zęby i planuję remont a może nawet się okazać, że wymianę dachu.
Na szczęście są też plusy tej katastrofy, bo naprawdę mogło być gorzej
Krystynko, tez wspolczuje Ci tej powodzi w domu, jechalas odpoczac w naturze a mialas i masz tyle roboty. Ta zima, te ciale opady sniegu i dlugie zaleganie go na dachu, uzkodzily chyba dach. Na zdjeciu dach wyglada na dosc plaski, wiec snieg nie zsuwal sie, nie wiem zreszta, przyjda fachowcy to beda wiedziec jak naprawiac, dach jest taki wazny, wiec duza robota.
OdpowiedzUsuńTrzymaj sie dzielnie, Teresa
Też tak podejrzewam Teresko, ta długa zima nie tylko mnie narobiła kłopotu.
UsuńDach płaski bardzo i stareńki, chyba ponad czterdziestoletni, tak podejrzewam bo kupiłam go od gminy a w urzędach jak wiadomo mało dba się o wspólne.
Będzie pracowity rok bo z dachem bęzie stawiany komin
Krystynko, prawie zawału dostałam czytając co Cię przytrafiło, a Ty tak dzielnie sobie poradziłaś.Podziwiam Cię. Dach załamał się pod naporem śniegu, ale faktycznie dlaczego teraz?
OdpowiedzUsuńprzecież już nie raz była okazja. Co jest na tym dachu, tzn. chodzi mi o pokrycie? Bardzo Ci współczuję, przeżyłaś istny horror, ciekawa jestem co było dalej, poczytam zatem...
Na szczęście prawie czyni wielką różnicę Dominiko i bardzo mnie to cieszy, ale wyobrażasz sobie jak ja się czułam otwierając drzwi? Ale nic to, ludzi zalewa po I piętro i po dach więc u mnie to katastrofa raczej na wyrost. Ale jaka chatka taka katastrofa, obie piękne i za to bezustannie dziękuję Opatrzności, że mnie tylko tak pięknie doświadcza. Czytaj, czytaj kochana ...
Usuń