wtorek, 26 lutego 2013

Melancholija mnie spowija.



Zaraz jak wyszłam z gawry pojechałam do miasta i wróciłam zniesmaczona. Ogłuszona gwarem, hałasem i w ogóle ludzką aktywnością. Swoją także, bo uzbierało się tych rachunków i sprawunków, no i wreszcie aparat naprawiony (wydałam nań wszystko co zaoszczędziłam w odosobnieniu – czy warto?). Wróciłam z bólem głowy, ogólnie zmęczona i miałam ochotę zakopać się ponownie aż do wiosny. I prawie tak zrobiłam. Nie wstawałam bo nie było warto, do południa w łóżku snułam marzenia o żywym ogniu w zimowej chatcie. I o gotowaniu w letniej kuchni na skraju lasu. Wieczorem przesiadałam się do laptopa i szukałam inspiracji dla marzeń i planów. Kapały minuty, sączyły się godziny, przepływały dni bez słońca – na szczęście to chyba była trzydniówka i dziś już trochę lepiej, pewnie też po tej porcji humoru z zeszytów szkolnych które przysłała mi Różyczka. "Uśmiałam się do łez chociaż nie przeczytałam nawet ćwierci,  skopiowałam całość, wydrukuję i oprawię, będzie najlepszym lekarstwem na melancholię" - tak Jej odpisałam.   
Malancholija mija ale obsesja została. Oglądnęłam jeszcze raz cały pierwszy odcinek „Anny German” (zresztą bez odrazy bo dobry) dla tych kilku sekund bo tam fajne palenisko i uzbeckie podwórze jako pokój letni. W blogach i fotkach widzę drobne elementy trzeciorzędne w tle, jeśli to jest komin, piec, murowany grill lub palenisko. Buszuję po stronach o ogrodach i paleniskach i wieczorami zapełniam folder inspiracji a dopołudnia kasuję połowę. Ale i tak mam prawie setkę. Np. takie 
Fotki z google, przepraszam z góry za zamieszczanie bo trudno to nazwać rozpowszechnianiem, jeśli chcę się podzielić z wąską grupą życzliwych i sympatycznych. A może tak tylko się usprawiedliwiam. Ale jak powiadają: bierz co chcesz, bierz i ..... płać za to - jestem gotowa zapłacić.  
Powinnam planować jaki komin i jaki piecyk praktyczny i niezbędny, taki co to nagrzeje pomieszczenie i podgrzeje strawę ale łatwiej na razie marzyć o odległych celach niż zabrać się za planowanie konkretów. Jutro ważne badania wysiłkowe, potem zapisać się do kardiologa i brykam do Brzózki na dłużej, bo prognoza pogody zapowiada u nas wiosnę. Ale co będzie to będzie ..... dobrze, bo po tak długiej nieobecności sama nie wiem, czy chcę się skonfrontować z marzeniami. I tęsknię jakby mniej.

środa, 20 lutego 2013

Zimowe odosobnienie



       Lubię czytać o samotnych wyprawach więc i tym razem skusiłam się na „Prawdziwą odwagę” Jessiki Watson. To relacja z samotnego rejsu dookoła świata bez zawijania do portów. 210 dni od października 2009 do maja 2010. Książka mnie rozczarowała ale, i to dziwne, zainspirowała. Rozczarowała bo to relacja siedemnastolatki płynącej dookoła czterech przylądków w białoróżowym, wypasionym jachcie, wyposażonym we wszystkie cywilizacyjne zdobycze i zabezpieczenia. Ale zainspirowała do zimowego eksperymentu by poczuć tę atmosferę samowystarczalności, w niepodobnych warunkach ale przez osobę starszą o dwa pokolenia. 
       W poniedziałek 11 lutego poszłam na ostatnie, delikatne, niezbędne zakupy. Pieczywo, jajka, mleko, śmietana, masło, kurczak, żeberka, jabłka, jarzyny -  razem 50 zł. No i w domu mam takie oczywiste produkty jak różne mąki, kasze i ryże, cukier i miód, przyprawy, grzyby mrożone i suszone, herbatę i kawę, olej i oliwę i takie tam inne swoje przetwory. A także pełne szuflady zamrażarki w których różne zapomniane delicje i frykasy. Chyba. 
W planie 10 dniowe, boguchwalne odosobnienie, rejs przez zimę w 27 metrowym mieszkaniu w B..... teraz mi przyszło do głowy, że w tym miejscu i w tym terminie to też rodzaj rekolekcji niedomkniętych.
W poprzednim poście przemyciłam emocje z pierwszych dni odosobnienia cytując Filifionkę, teraz trochę więcej o eksperymencie. 
       Na spacery wychodzę w południe lub wieczorem i przemykam szybko przez miasteczko w polne ostępy. By uniknąć pokus biorę ze sobą tylko chusteczki, żadnych pieniędzy, telefonu. Szkoda, że jeszcze nie mam aparatu bo czasem widoki godne uwiecznienia. Codziennie cięższe te spacery bo co nocą nasypie lub napada, w dzień przy plus sześciu zamienia się w mokrą breję ale dobrze, bo to troszenieczkę podobne do zmagań z jachtem i sztormami.
Jak Jessika najpierw zjadam swoje ulubione potrawy ale książki czytam nie tylko ulubione, raczej przypadkowo zgromadzone. Gdybym pisała dziennik pokładowy to bym napisała:
Dzień 5, sobota – skończyło mi się pieczywo i żółty ser na śniadaniowe grzanki a także seler i por. Kurczak zjedzony do ostatniej kosteczki, kończę pomidorową zrobioną na skrzydełkach i kuperku, z lanymi kluseczkami na jednym jajku. Przeczytane: „Malowany welon” – dobra ale na jeden raz i „Lalki w ogniu” – bardzo dobra, do powtórki (i dobrze, bo to moja własna kupiona z wyprzedaży w Weltbildzie). Dziś upiekę chleb słonecznikowy lub ciabatę i zjem ćwiartkę jeszcze ciepłe z masłem. I zanurzam się w helikopterowy świat airpano 360 od Santorini do Tadż Mahal
Dzień 6, niedziela – Krótki spacer bo zadymka i zawieja. Po powrocie ugotowałam zupę kalafiorową z mrożonych warzyw, ostatnim ziemniaczkiem i resztką śmietany. Zaczęłam „Ewangelię Judasza” i będę ją smakowała bo pięknie napisana i przetłumaczona. Na wczesną kolację miał być chleb z domowym powidłem, bardzo starym, kilkuletnim więc z trudem otworzyłam słoiczek, powąchałam i zanurzyłam łyżeczkę by spróbować. I nagle łyżeczka zazgrzytała o szklane dno - zjadłam calusieńką zawartość wcale dużego słoika. Dopisane po północy: A tam smakowanie, połknęłam jednym haustem i powidło i książ ale wrócę do niej bo chociaż intryga oklepana i przewidywalna, są tam zdania które aż się proszą do mojego folderu cytatów. Na późną kolację był sam chleb słonecznikowy i serwatka.
Dzień 7, poniedziałek – dziś poszłam na dłuuuugi spacer chociaż pogoda niezachęcająca i jakby sztormowa, bo wczoraj się zaniedbałam spacerowo. Widoki może niezachwycające ale klimaty poruszające, łąki zasypane na biało i przestrzenie po horyzont. Zaczęłam „Poznam sympatycznego Boga” no, no, w sam raz na czas rekolekcyjnych refleksji. „Czy odnalazłeś już swojego Boga?” – to pytanie na drugiej stronie tekstu. A na szóstej: „ ….podkreślam, zakreślam, zaznaczam na kolorowo oraz zaginam rogi kartek.” Ten Eric to moja bratnia dusza!!! Na obiad ryba z rusztu i ryż z wody a potem do wieczora uzupełniam folder cytatów i oglądam on line białowieskie żubry.
Dzień 8, wtorek - Obudził mnie raniusieńko listonosz, który gdzie indziej zawsze dzwoni dwa razy ale u mnie walił w drzwi wyrywając mnie ze snu i zza drzwi krzyczał bym otworzyła bo będę zadowolona. I skurczybyk miał rację, dostałam spodziewaną i oczekiwaną paczkę książek od Różyczki i ucieszyłam się bardzo. Obmacałam paczkę, zdziwiłam, że miękka, rozpakowałam trzy książki, ucieszyłam się znowu i poszłam do łóżka. Wstałam po 11 tej czyli prawie w południe. Po ‘śniadaniu’ otworzyłam pocztę a tam cytat od Teresy z dalekiej Australii, potencjalnej członkini Klubu Miłośników Muminków i pasuje on do dzisiejszego dnia jak ulał. "...spala wtedy, kiedy miala na to ochote, i budzila sie wtedy, kiedy bylo warto." Dziś sporo czasu przy kuchni, obsmażyłam zamarynowane żeberka i udusiłam z resztą jarzyn i grzybami. Wielki rondel, będzie na dwa, trzy dni z kaszą i makaronem.
Dzień 9, środa – ostatnie jajka na śniadanie, ostatni łyk mleka, ostatnie jabłko. Ale jest mąka na nowy chleb, masło, pomidor, reszta twarożku i cebulka w wodzie już puściła kilkucentymetrowe pędy. I ugotowany obiad. No i zapasy w zamrażalniku prawie nie ruszone. Może przedłużę to odosobnienie albo przeniosę do Brzózki, mam jeszcze tydzień bo 27- tego badania wysiłkowe. Zadzwonię i spytam, na kiedy aparat foto będzie gotowy.
Jak u Jessiki i innych samotnych w świecie i dookoła, na takich odosobnieniach czas spędza się głównie na spaniu, jedzeniu, spacerach (u nich czynnościach jachtowych) i czytaniu. Myśli ulotne i przelotne, chwile zadumy przy sortowaniu zdjęć i porannych widokach z okna. Luz blues i bąbelki!!!
Z moich cytatów  z „Doliny Muminków w listopadzie” ten niedosłowny i sparafrazowany : Dzień dobiegał powoli końca, zbliżał się zmierzch. Mimbla wsunęła się pod puchową kołdrę, wyciągnęła długie nogi, aż kości trzasnęły, i przyłożyła stopy do grzałki. Na dworze padał deszcz. Za godzinę będzie akurat na tyle głodna, żeby zjeść kolację. Na razie nic nie musiała robić, mogła pogrążyć się w otaczające ją ciepło, cały świat był jedną wielką, miękką kołdrą ją okrywającą, wszystko inne pozostawało na zewnątrz.

piątek, 15 lutego 2013

Prawda to czy fałsz?

"Jeśli na blogu nic się nie dzieje, to oznacza, że dużo dzieje się w realu". I tak i nie. Prawda to czy fałsz? A może wręcz przeciwnie?
Dni jak sztuczne perły, podobne do siebie ale niejednakowe. Zawsze rano, po obudzeniu, wstaję z łóżka i podchodzę do okna by sprawdzić jak zapowiada się dzień. Jeżeli obiecująco to idę do kuchni nastawić wrzątek by zacząć dzień kawką, jeśli wręcz przeciwnie to tylko otwieram okno i siup 'nura w pióra' czyli wracam do wygrzanego łóżka jeszcze na godzinkę (albo dwie). Emerytka to ma klawe życie !!! Jak niedźwiedź w gawrze, jak Filifionka w Dolinie Muminków siedzę w samiutkim środku, gdzie przezornie zgromadzone wszystko co ważne, cenne, potrzebne i przydatne. Gdzie bezpiecznie i gdzie można śmiać się zadowolona z ciepła i łagodnej samotności.

Mój aparat znowu i znowu się zaciął z wysuniętym obiektywem więc w ostatnim tygodniu poszłam do punktu naprawy. Pan pooglądał i spytał czy aparat czasem aby nie upadł? Jaka delikatność! Upadł i bęcnął  i walnął nie raz i nie dwa. Ale powiedziałam tylko, że i owszem, kiedyś tam. I dowiedziałam się, że to tylko deformacja prowadnic obiektywu po upadku i że aparat dobry a obiektyw bardzo dobry, markowy i opłaca się zainwestować w wymianę prowadnic, no ale cóż ma powiedzieć fachowiec który żyje z napraw? Poprosiłam o czas do namysłu. Pogrzebałam w internecie i stwierdziłam, że warto dać szansę upadłemu wielokrotnie aparatowi, bo jeśli przetrzymał tyle to znaczy, że to egzemplarza dla mnie.
I już po warsztatach i po egzaminie "Z mobilnością w trzeci wiek". Drugie miejsce jest irytujące bo tylko jeden punkt brakło do nagrody (zbędnej zresztą w moim przypadku), wolałabym w bezpiecznym środeczku gdzie brakło więcej i jest tylko satysfakcja i radość. Ale wiedza pozostała i wiem 'prawie wszystko' o tablecie i smartfonie, łącznie ze zbędną wiedzą w którym roku i kto opatentował, wyprodukował i wprowadził na rynek pierwszą komórkę czy sms. Dyplomem się pochwalę później jak będzie naprawiony aparat.

niedziela, 10 lutego 2013

Postanowienia pierwszolutowe

Część moich pierwszolutowych postanowień nadal realizuję, tych dotyczących delikatniejszego jedzenia i codziennych spacerów. Wciąż mam kłopot z jedzenie 5 razy dziennie no chyba że liczyć pestki, nasiona, owoce.
Ze spacerów znoszę zdjęcia, gałązki i drobne zakupy.
Mleko kupuję nieuhate, mniejszą część wypijam na surowo a resztę wlewam do rondelka i zostawiam "na kwaśne". Gdy zrobi się twarde podgrzewam powoli na płytce aż się rozwarstwi. Zostawiam aż trochę wystygnie i wylewam zawartość na sitko. Po godzinie ma pół litra lekko kwaśnej serwatki i miseczkę delikatnego twarożku. Zawsze mam pokusę dołożyć do niego posiekane gotowane jajko, szczypiorek, rzodkiewkę ale zanim plan się urealni już widać dno w miseczce, taki świeży i goły jest wystarczająco dobry. Wyciągnęłam z zakamarków kupioną dwa lata temu płytę grillową i teraz smażę na niej głównie ryby zamarynowane wcześniej w ziołach i przyprawach ale też czasem kawałek mięsa, kromkę chleba, plasterki jabłka i co się tu pod rękę nawinie.

Ostatnio kupiłam z Edenu nasiona do posiania pomarańczowo kolorowych jednorocznych, leszczynowe bazie zaczynają się sypać i już zwiastowało wiosnę chociaż za oknem właśnie śnieży

czwartek, 7 lutego 2013

Malownicza ruina

Jest takie miejsce w drodze do raju, gdzie prawie zawsze się zatrzymuję od lat, choćby na chwilę. To stadnina w Stobiernej. Jeszcze kilkanaście lat temu była to kwitnąca posiadłość, gdzie hasały konie i źrebaczki, młodzież i dorośli i zatrzymywałam się tam by popatrzeć. Od jakiegoś czasu obiekt podupadał, potem opustoszał a ja nadal się tam zatrzymuję by podumać, pomarzyć - bo gdybym miała z dziesięć lat mniej może bym się pokusiła popytać o status prawny i może, kto wie? A tak tylko przystaję po drodze bo mi żal takiego atrakcyjnego miejsca - blisko drogi ale duża działka z przyległym laskiem, ciekawe budynki w coraz bardziej malowniczej ruinie. Oglądam i czytam blogi o remontach starych chat i nie takie ruiny fantaści przywracali świetności. Teraz, w gołym i zimowym pejzażu może tylko moje oczy widzą możliwości i potencjał ale wiosną, latem i jesienią łatwo ulec urokowi tego miejsca. A jednak nikt nie ulega.


Pewnie dużo jest takich miejsc które czekają na pasjonata i potrafiły by się odwdzięczyć spokojem a może i dostatkiem.


wtorek, 5 lutego 2013

Zimowa droga do raju


"Obudziłam się wczesnym rankiem, mama ciao, mama ciao, mama ciao ciao ciao ....... "
Jak zew to mus. Słońce może nie śpiewa blaskiem ale niebo obiecujące po całym tygodniu szarości więc szybkie ale obfite śniadanko (niezjedzoną resztę pakuję do pojemniczka), odzieżowe pakowanko i do garażu bo postanowiłam wziąć na spacer mojego kaczorka, tym bardziej że to wypad na jeden dzień tylko. Po drodze kilka postoi bo widoki, emocje, nastroje i cudna zmienność nieba tak, że do raju zajechałam w samo południe. Przebrałam się troszkę i po gospodarsku zwiedziłam swoje ogrodzone obejście, żadnych aktów wandalizmu i szkód nie widać. Potem wzięłam aparat, telefon i wybrałam się na dalszy obchód. I tu pierwsza nieprzyjemność. Aparat foto się zaciął, obiektyw ani drgnie i to jego niepierwsze fochy. Chowam go w wewnętrznej kieszeni (ciągle mam nadzieję, że to tylko zimno), spaceruję, obserwuję, zapamiętuję i wracam gdy już zimno i głód dobiera mi się do ciała. W chatcie tyle stopni co na dworze i to postęp bo w starej chatynce zawsze było chłodniej niż na zewnątrz. Przynoszę wodę z Tarlaki, bo moje pojemniki z wodą w chatcie zamrożone i robię sobie herbatkę malinową do reszty śniadaniowych kanapek. W chatcie druga nieprzyjemność, w kąciku kuchennym woda i wilgoć na podłodze. Próbuję dociec skąd, w końcu domniemywam, że to przecieka dach w czasie roztopów. Będę się tym przejmować później! Teraz, rozgrzana herbatką i najedzona, snuję plany i marzenia na obecny 2013 rok. Wiosną budowa komina, latem sanatoryjne odpoczywanie, jesienią drzewka owocowe, piecyk i drewno na zapas, zimą nacieszanie się ogniem. Gdy wreszcie się otrząsam już lekko zmierzcha więc przebieram się miastowo, pakuję i wyjeżdżam. I wtedy mój aparat jak się sam zaciął tak i sam się naprawia.

piątek, 1 lutego 2013

Dniówka ze służbą zdrowia


Lodowe cudeńka zauważone, zapamiętane i utrwalone, wieczorem zapowiadają ocieplenie, myślę że czas do Brzózki. Ale nocą dalej zimno, rano jeszcze boli upadnięte kolanko i jakiś lekki atak duszności – zaczekam z decyzją do jutra. Dzień przeleniuchowany chociaż usmażyłam cały stosik schabowych na drogę, dwa zjadam z puszkowym groszkiem. Wychodzę na wieczorny spacer i utrwalam, utrwalam.
Gdy wracam znowu atak bólu, mocniejszy niż rankiem. Trwający kilkanaście minut, niepokojący, z uciskiem i dusznością zamostkową, z paniką i zimnymi potami. Po kilkunastu minutach sam przechodzi jak przyszedł. Jaka ulga. Do następnego razu za trzy godziny. Czynię próby znalezienia sposobu by mniej bolało, otwieram i zamykam okno, próbuję różnych pozycji, źle siedzieć, źle leżeć jeszcze gorzej chodzić i nic nie przynosi ulgi, nic nie pomaga. I tak przez całą nockę, atak i przerwa. W przerwach przysypiam z wystukanym 999 na telefonie i palcem na zielonej słuchawce. Na własną rękę biorę 2 tabletki na uspokojenie bo nocą strach i panika mają wielkie oczy. Potem się dowiaduję, że niepokój, strach a nawet uczucie trwogi to rutynowe objawy towarzyszące atakom wieńcówki. Po północy każdy atak zostawia lekki ale nieustający ucisk który niepokoi mnie nawet bardziej niż kilkunastominutowe ataki . By czymś zająć przestraszony umysł zastanawiam się dlaczego i skąd te nawroty. Dochodzę do wniosku, że to właśnie realizująca się redukcja leków zaordynowana przez kardiologa. I zima a więc mało ruchu, dużo książek, mało jarzyn dużo mięsa (czyli dieta północnoeuropejska bogata w tłuszcze), dwa posiłki zamiast pięciu. Podchodzę do okien, wokół spokój i ciemność i cisza, wszyscy głęboko śpią. Zaczynam chaotycznie zapisywać postanowienia, że dieta, że ruch ale myśli mi się rwą i …. budzę się raniuśko, z palcem na zielonej słuchawce.

Ból stały ale lekki, jest jasno, jest dobrze, wokół cudnie hałasują ludzie. Ubieram się i jestem w przychodni zaraz po otwarciu. Moja lekarka na zwolnieniu, lekarz przyjdzie dopiero za dwie godziny ale robią mi wywiad i EKG, wygląda źle ale nie dramatycznie. Wracam do mieszkania, znowu atak duszności ale lekki, taki poranny. Zjadam małe śniadanko, porcję porannych lekarstw i kładę się na chwilę. Ból przechodzi, już pora i idę do przychodni. A tam poruszenie, szukali mnie wszyscy nawet po zakamarkach i toaletach. Przepraszam i wchodzę do lekarza. Mierzy ciśnienie, opowiadam o nocy, ogląda EKG i decyduje, że trzeba jechać do szpitala. Karetką. Chcę iść do mieszkania po dokumenty, pieniądze ale nie pozwalają, mają pesel i to wystarczy. Czuję się dobrze ale strach przed powtórzeniem takiej nocy sprawia, że nie protestuję. Dostaję od pielęgniarki paczkę chusteczek bo jestem jakaś płaczliwa i rozdrażniona, wkłuwa mi też wenflon w prawą rękę. Na kozetce czekam na karetkę, długo czekam ale czuję się zaopiekowana i mija nawet ten lekki, towarzyszący mi od pół doby ucisk. Całkiem zdrowa wsiadam do karetki z saszetką w której mam badania, lekarstwa, książkę, okulary. W kieszeniach trochę bilonu i chusteczki. Wszystko co mam przyda mi się potem. Z karetki przesiadam się na wózek i przewożą mnie jak królową do izby przyjęć.

Jest 10 ta. I tu koniec radosnego spotkania z służbą zdrowia. Królowa, nie królowa pół godziny czekam by ktoś podszedł i spytał po co tu jestem. Potem na leżankę i robią mi drugie EKG, pielęgniarka robi też wywiad czyli po raz trzeci ale nie ostatni, opowiadam co się działo nocą, pokazuję badania i brane lekarstwa. Teraz trzeba czekać na lekarza, najpierw na owym łożu a potem na korytarzu bo na izbie przyjęć robi się tłok, karetki kursują , ludzie przychodzą terminowi i z wypadków. Osiem stanowisk i każde zajęte, anonimowość, same przypadki, słyszę jak mówią, ten wyrostek na szóstce, ta hipotermia na trójce, te wrzody na jedynce. Czekam i czekam na twardym krzesełku poczekalni i tak mam dobrze, bo kilka osób stoi a nie są to tylko osoby towarzyszące. Po następnej pół godzinie wołają mnie do izby przyjęć. Każą siadać na łóżku, przychodzi pani (chyba lekarz ale nie przedstawia się, to nie Leśna Góra), znowu kolejny wywiad, pokazuję brane lekarstwa, uciska tu i tam, zleca badania krwi. Przesiadam się na krzesło, najlepsza żyła zajęta na wenflon, pielęgniarka gmera w mojej drugiej ręce, robi dwie nowe dziurki w przegubie ale krew nie chce lecieć chociaż zaciskam z całej siły. Robi więc czwartą dziurkę na dłoni i tym razem się udaje, tyle że jak wstaję, jak zwykle robi mi się słabo i kręci mi się w głowie. Dostaję kieliszeczek gorzkości paskudnej i pozwalają mi poleżeć na leżance. Przez pół godzinki mojego leżenia przywożą kilka „przypadków na wózkach”, głównie ludzie starsi, prosto z łóżek, okutani kocami, niedosłyszący, skarżący się że wszystko boli, zdezorientowani. Pielęgniarki dzwoniące do laboratorium : "do cholery, co się tam dzieje, ile można czekać na wyniki,  gdzie pani doktor i kiedy przyjdzie?" Głupio mi tak leżeć jak tu tyle nieszczęścia, wstaję i chcę wyjść do poczekalni ale nie pozwalają, czekam aż pielęgniarka będzie wolna i z asystą wychodzę do poczekalni. Sadza mnie przy rejestracji i oddaje pod opiekę. Po chwili słabość przechodzi, już wiem że czekanie na wyniki będzie długie. Jest południe, sprawdzam drobne w kieszeni, wystarczy na dwa jogurty, zeszycik i długopis. Do kiosku dwa piętra w górę po schodach i dwa z powrotem i ból zamostkowy wraca, pierwszy od czterech godzin. Zgłaszam się na izbę, dostaję pigułeczkę, słyszę że sprawdzają kiedy poszła moja krew do badania, wyczuwam, że powinno się chyba powtórzyć badania przy bólu ale sadzają na kozetce i po chwili ból mija. Wracam na korytarz, zajmuję dobre miejsce siedzące przy półeczce, wyciągam zeszycik, okulary i długopisem zapisuję zdarzenia, wrażenia i emocje. Co i raz ktoś z czekających mnie pyta co zapisuję, czy to będzie w gazecie i chociaż mówię że to tylko tak, dla siebie, rozwija się rozmowa o służbie zdrowia, dramaty i dykteryjki, opowieści z życia i ze słyszenia. Odkładam notes, trochę słucham (teraz się licytują ile kto czeka na wyniki, wychodzi że od dwóch do trzech godzin) a potem otwieram książkę, trafiła mi się „Przeżyć z wilkami” i chociaż już po kilku stronach orientuję się, że ją czytałam i to chyba niedawno, z przyjemnością zagłębiam się razem z siedmioletnią dziewuszką w czas wojny, okrutny świat ludzi i szlachetny świat zwierząt. Nic mnie nie boli, nigdzie mi się nie spieszy i czekanie ponad dwugodzinne szybko mija. Wreszcie, gdy już myślałam że zapomnieli, wołają po nazwisku. I kazują znowu siadać na krześle do pobrania krwi. Nie mówią dlaczego i po co, denerwuję się, że może wyniki nie takie ale pytam i dopytuję. Niechętnie informują, że nie jest źle, zawału nie było, raczej wrócę do domu ale jakieś badania trzeba powtórzyć po kilku godzinach. Znowu dwie nowe dziurki i czekanie, tym razem tylko godzinne. Gdy wzywają, przychodzi pan, uśmiechnięty, zrelaksowany i miły, chyba lekarz. Dostaję receptę na leki wycofane przez kardiologa i dodatkowo leki uspakajające, wyniki badań i kartę informacyjna, pigułeczkę na drogę i mogę wrócić do domu. Ponad 8 godzin w służbie zdrowia. Wracam taksówką, „bogatsza” o 6 pozaklejanych dziurek, receptę i kilka kartek badań.
Następną noc przespałam i to oczywiste po poprzedniej, nie byłoby to warte wzmianki gdyby nie to, że połowę następnego dnia też.  Razem jakieś 20 godzin. A popołudniu wstałam całkiem już zdrowa, na obiad gorące ziemniaczki z sałatką z pomidora, na kolację kanapka z białym twarożkiem. Dietetycznie. Postanowione – realizowane. Kontynuować codzienny spacer, pięć posiłków zamiast dwóch, nic smażonego, nic tłustego. Przynajmniej dopóki żywy będzie strach przed powtórzeniem takiej nocy.
Poszłam na mały spacer po wodzie, zaniosłam nasmażone kotlety i kawałeczek boczusia na polankę pod orzecha – aż „zabolało” z żalu że ktoś inny będzie miał ucztę.
Trzy dni minęło i jestem „zdrowa” to znaczy nic nie boli. Jak nie będzie przeszkadzajek, w poniedziałek wyruszam do B.K.
A żonkilki już przekwitają …..