Nadal obowiązuje ksywka: Krystynka na ostatnią chwilę. Umówiona w piątek w samo południe na przywiezienie piasku płukanego, miałam w planie wyjechać w czwartek popołudniu, by znaleźć miejsce na górę piasku i na kwiaty które dostałam od C. Ale południe i popołudnie było tak gorące i męczące, naprawa reflektorów, wyjaśnienie sumy odszkodowania, że wieczorem marzyłam tylko o odpoczynku a nie o pakowaniu i jeździe. Postanowiłam jechać jutro rano. Ale jak rano jeśli wstałam o 9 tej, śniadanie, kąpiel, pakowanie, tankowanie w CPN i bankomacie – w Brzózie jestem 12.12 czyli po czasie. Dzwonię, że już jestem a oni, że wyjechali. W miastowych ciuchach obkaszam miejsce gdzie chcę mieć piach a potem miejsce gdzie to jest możliwe, w upalne południe grabię co skoszone, rozwijam folię pod piach, padam na schodki w cieniu i widzę, że już dojeżdżają wielkim transporterem, ledwo, o milimetry mieszcząc się miedzy słupkami bramy. Zsypują część na folię a część poza. Wielka góra na środku działki. Gdy odjeżdżają zabezpieczam piasek drugą folią, cegłami i znowu padam na schodki po północnej stronie, bo 28 w cieniu. Resztki pracowitości rozpuszczone w upale, czas na sjestę. I to był przedni pomysł bo wstałam rześka i wypoczęta, pospacerowałam z aparatem,posadziłam, podlałam, zagrabiłam co trzeba i już wieczór.
Od rana gorąco a ja czekam z kawką aż słońce osuszy rosę by wykosić trawę obok chatty. Wreszcie obkaszam i zaczyna się czekanie by sianko obeschło. Pakuję się, grabię i wykładam trawępod lipą, przy niezabudkach. Ruszam do Mielcaale w Sokołowie moje autko, jak koń do stajni. Dopiero w Nienadówce zorientowałam się, że miało być inaczej a jest jak zwykle bo nie skręciłam i jadę do Rzeszowa. Zawróciłam i 20 minut w plecy. W Mielcu gościnnie i rodzinnie, czule i smakowicie – jak to w domu rodzinnym.
W samo południe jedziemy do Zoni, mojej ulubionej bratowej na imieninki. I znowu gościnnie i smakowicie tak, że ledwo się ruszam z przejedzenia.
Dobrze, że kilkuletni
Karolek wyciąga mnie na sesje foto, ma bestyjka talent, bo mi robi kilka, wcale
udanych portretów, przy ulubionej, wymarzonej wannie pod chmurką.Popołudniu
wracam do Brzózki bo jutro raniusieńko przychodzą murarze. Kładę się wcześnie
do łóżeczka i czytam „Zew natury”, gdzie
żyje Irlandczyk, mieszkając na Alasce w namiocie, przy minus 40 stopniach mrozu,
topiąc wodę ze śniegu i polując. Słyszę, że wiatr się wzmaga, co jest dziwne bo
wieczorem z reguły zacicha a na burze się nie zanosi bo cały dzień zimno i
mokro, 14 stopni i mżawka. Jakże się myliłam. Zrazu słyszę grzmoty daleka,
zaczyna padać mocny deszcz, wygrzebuję się z pościeli i wychodzę na taras. Nie
ma błyskawic ale niebo rozjaśnia się co chwilę, na moment, w jasny dzień,
gdzieś jest burza ale daleko. Dudni od grzmotów, deszcz coraz większy stuka o
dachy a dookoła same blaszane. Istna kanonada. Burza coraz bliżej, błysk za
błyskiem - kuźwa! - dopiero sprało mi autko. Szukam plandeki, ubieram sztormiak
i kalosze i w ulewie naciągam plandekę na Fordzika. Niewiele to pomoże jeśli
znowu będzie grad ale ja zrobiłam co mogłam. Chowam się do chatty bo
psychicznie jest gorzej niż 3 maja, wtedy gradobicie było w dzień, wokół
mnóstwo ludzi, obok Przyjaciółka, mili sąsiedzi w zasięgu wzroku i głosu. A
dziś ciemno i pusto jak to w niedzielny wieczór. Grzmoty się przetaczają przez
niebo, błyskawic nie widzę bo pozasłaniałam okna, puszczam radio prawie na full
by zagłuszyć burzę i strach. Właściwie to sama nie wiem, czego się konkretnie
boję a w dodatku nie ma prawa być majowej burzy po całym dniu chłodnym i
dżdżystym. Nie da się czytać, nie da się spać ….. nagle radio cichnie, tylko
jakiś niewyraźny szum. Niebo szaleje i się gniewa okrutnie, lepiej już widzieć a
nie tylko słyszeć, bo wtedy włącza się wyobraźnia. Wychodzę na taras, piękne
błyskawice, widowiskowe i fotogeniczne, na moment rozjaśniają świat jak słońce.
Poprawiam plandekę bo spadła z autka. Wydaje mi się że te błyskawice dokładnie
nad moją chattą i chociaż wiem, że to tylko złudzenie, wskakuję do środka. I
wtedy …. światło mruga a potem gaśnie ale to mi natychmiast przypomina, że
trzeba zapalić świece. Z tego strachu tak zgłupiałam, że zapomniałam o
najprostszych, najpewniejszych i najskuteczniejszych sposobach ochrony i
obrony. Poszłam do gospodarczego, wymacałam dwa wkłady woskowe i dwa światełka
cytrynowe. Zapaliłam wkład, wstawiłam do latarenki i poszłam wyłączyć korki.
Zapaliłam resztę świateł i od razu poczułam się lepiej, bezpieczniej i spokojniej.
W migotliwym świetle świec jakoś bledną błyskawice w zasłoniętych oknach. Co i
raz wychodzę na taras, nie ma wiatru, to i dobrze bo plandeka trzyma się na
autku ale i źle, bo burza będzie kołować i stać nad moja chattą, nie ma jej co
przepędzić, mój Anioł Stróż za słaby. Spać się nie da, przenoszę się na fotel,
obstawiam światłami świec i pisze, piszę, piszę z przerwami na „ chwalcie łąki
umajone”. Robi mi się coraz lepiej we wnętrzu i troszkę jakby spokojnieje na
zewnątrz. Już 23-cia, burza chyba wreszcie odchodzi na zachód. Wychodzę z
latarenką na taras, rzeczywiście burza słabnie, jeszcze pomrukuje gniewnie ale
deszcz coraz mniejszy i błyski zamiast błyskawic. Wracam do łóżeczka ale już
nie uruchamiam prądu, gaszę dwa wkłady, zostawiam światełka, one się palą ponad
cztery godziny. Nastawiam budzik na 6.30 i szybko zasypiam. Pamiętać, by w
przypadku następnej burzy wyłączyć korki i zapalić świece, bo te burze są i
będą chyba coraz bardziej groźne i to czego w mieście, w bloku nawet się nie
zauważa, tutaj urasta a właściwie odzyskuje swoją żywiołową, dziką naturę i
moc.
„Świat przed katastrofą zawsze wygląda tak cicho i spokojnie. …- myślała
zachwycona: O, jak wspaniale! Cóż ja poradzę, biedna, mała
Filifionka, przeciwko wielkim siłom przyrody?”
Wstałam jak budzik kazał, salon wystudzony do
10 stopni. Włączyłam korki, uruchomiłam kaloryferek i wyszłam zdjąć plandekę z
Forda i obejść działkę. Mocno ulało i zaklepało to co się próbowało podnieść po
gradzie. Ale zaraz przyjadą murarze i nie ma czasu na żale. Korzystając z transportu kupuję 60 l worek ziemi i
kosz na drewno. Gdy oni robią posadzkę, ja sadzę 5 pomidorów, 4 selery, 2
bazylie i doniczkę roślin na taras.
Kończymy w samo południe i jedziemy po
deski do szalunku a ja za 5 zł kupuję piękny pniak do rąbania drewna. Stawiam na stole colę, mineralną,
trzy piwa i sernik od Zoni, serniczek znika jako pierwszy, potem cola i piwo.
Wylewają ławę pod schowek, sprzątają narzędzia i teren, rozliczam się i już 15
ta, uwalam się na schodkach, zmęczona nie wiem czym. Czas na obiad, rozpalam
ognisko suchymi gałęziami spod tarasu. Niebo się zachmurza coraz bardziej,
niech jeszcze ze dwie godzinki nie pada, bo planuję na obiad pieczone na kratce
udka i ziemniaczki z popiołu. Gdy się pieką, czytam „Zew natury” gdzie Guy
buduje chatę z pni i bali, na Alasce w zimie, przy minus 60 stopniach.
Moje przygody w Brzózie, nawet z gradem, burzami i przemakającym dachem to pikuś.
Czytałam zeszłej wiosny "Zew natury", a potem Miśka zjadła mi kawałek książki i musiałam odkupić; byłam pełna podziwu dla samozaparcia bohatera, a na końcu najbardziej było mi żal psa, którego musiał zostawić, gdy wracał do siebie; u nas sucho, zupełny brak deszczu, za którym tęsknię, Pogórze zapuszczone, niekoszone, mam wrażenie, jakby ktoś niewidzialny podkręcił czas, tak umyka.
OdpowiedzUsuńI wcale nie dziwię się, że boisz się burzy po majówce ... aleś Ty elegancka na przyjęciu, miałam kiedyś takie króciutkie włosy, było mi wygodnie, a teraz warkocz mi się wyhodował; pozdrawiam serdecznie.
Ja czytałam skrót z Readers Digest ale już zamówiłam całość w Empiku. To będzie moja ulubiona książka na zimowe dni w Brzózie.
UsuńU mnie też czas pędzi jak szalony, więc dlaczego prace remontowe tak się wloką?
Ta suknia ma już prawie 20 lat, rośnie wraz ze mną, jest bawełniana i pomięta, objechała ze mną północną Afrykę.
Włoski króciutkie, na upały wyśmienite, można je myć w małej miseczce a czesać palcami. Mnie się bardzo podoba Twój staropolski warkocz ale on się sam nie wyhoduje i wymaga pracochłonnej pielęgnacji zwłaszcza przy myciu i po. Ale dobrze, że się komuś chce Mario, pozdrawiam i dziękuję
Bardzo ladne Twoje zdjecia, na wannie i tak zielono wokol, ciekawa czerwona suknia, piszesz bawelniana musi byc przyjemna do ciala.
OdpowiedzUsuńMialas burze w nocy, ale emocje w takim domku, w samotnosci; fajnie ze pamietasz o Filifionce, ona w tym fragmencie co piszesz jest rozbrajajaca.
Pomidor, ktory posadzilas wyglada na bardzo dobry, dorodny, chyba sie troche znam.
A wiesz moj psiak ma na imie Pikus, to tak przy okazji, bo uzylas ten zwrot.
Pozdrawiam Teresa
Teresko, moja ulubiona bawełnianka, powiewna i przewiewna.
UsuńFilifionka zawsze jest rozbrajająca, i Włóczykij i Paszczak i ..... nieustające brawa dla Tove!
Wsadziłam 5 pomidorów, każdy inny. Dwa podobno do podwiązywania, dwa karłowe i jeden koktailowy. Wystarczy do jedzenia prosto z krzaczków przez całe lato.
Pikuś u mnie znaczy drobny, mały, niewielki. Czy Twój psiaczek jest taki?
Krystynko, tak moj Pikus jest maly, bo to jest jack russell terrier, australijski pies, chyba nie ma polskiego tlumaczenia. Pikusiem zostal, kiedy ja go wzielam, przez pierwsze 7 lat nazywal sie Cesar, jego pan poprzedni wlasciciel zmarl na atak serca, rodzina nie chciala pieska. Pikus jest piekny i zabawny, bialy, troche czarnego, uszy, jedno uszko oklapniete, jedno oko na bialym tle, drugie na czarnym i troche czarnego na ogonie, ale Pikus tez jest wielki egoista, raczej nieprzyjemny gdy spotyka inne psy, czy nieznane mu osoby. Teresa
UsuńJak mały to musi się jakoś bronić.
UsuńZ taka czułością o nim piszesz, psy dają się lubić, kochają nas bezwarunkowo.
Pozdrawiam majowo
Życie w Brzózie jest niezwykle urozmaicone, droga Pellegrino :-). Poważnie mówiąc burz nie zazdroszczę - nas jakos omijają, oby jak najdłużej. Powodzenia przy pracach murarskich ! Uściski !
OdpowiedzUsuńSama wiesz Aniu, że lubię przygody ale co za dużo to niezdrowo, a ostatnio i burze i wichury i kleszcze na ciele i żmije na działce i szerszenie pod dachem. A i murarza po-strzyknęło, bierze zastrzyki i prace wstrzymane, narazie na tydzień.
UsuńOj dzieje się u Ciebie, dzieje w przyrodzie, nocą i dniem, rano i wieczorem... Wspaniale, że wszystko sobie notujesz, nic wówczas Ci nie umknie. Nimfa w czerwieni siedząca na skraju wanny - kapitalny portret!
OdpowiedzUsuńDzieje się, dzieje Dominiko, nawet ja już mam dość i marzy mi się tydzień wielkiej spokojności.
UsuńNimfa powiadasz - chyba obfitości wszelkiej - ale przyznaję, uwielbiam tę suknię i tę wannę, chciałem nawet zrobić sobie zdjęcie w niej ale cały dzień siąpiło.