piątek, 27 listopada 2015

Ostatnie, pierwsze i druga szansa

Pojechałam z zamiarem wyłączenia i spuszczenia wody z instalacji ale po pierwsze nie dojechał sąsiad z kluczem do głównego zaworu, a po drugie taka była jeszcze chłodna i późna ale jednak jesień a i tak planowałam tu wrócić za trzy dni... że tego nie zrobiłam. Ponieważ to jednak koniec listopada, przezornie przed wyjazdem zostawiłam włączony na minimum kaloryferek w łazience.
Mniemam, że to ostatnie liście na drzewach i krzewach, na mojej działce i w zasięgu wzroku. Ostatnie wycinanie łętów i badylków, ostatnie okrywanie delikatnych albo raczej tych, na których mi zależy.

 Ostatnie grzybozbieranie. Grzyby już w jasnych plamkach ale zdrowe i twarde. Te miękkie, chociaż zdrowe zostawiam w lesie, by się tam rozsypały owocniki. Ale zanim zabieram się do sortowania przyniesionych, niektóre, dotychczas zdrowe i jędrne, nadają się tylko na moją leśną grządkę.

Wróciłam jak planowałam, za trzy dni. I okazało się, że dwa dni za późno. To co w miasteczku było leciutkim, przygruntowym, jesiennym przymrozkiem, tu na skraju było pierwszym zimowym mrozem i lodem. Już jak przyjechałam w samo południe przywitał mnie widok bajkowy i prześliczny ale jednak zimowy.

Dalej było już gorzej. Wprawdzie w łazience dzięki kaloryferkowi było plus 10 stopni ale nie dało się odkręcić zewnętrznego zaworu i woda nie leciała. Zewnętrzne zawory wodne, wszystkie cztery, były pozamarzane i nie dygnęły ani prośbą ani groźbą. Dopiero po dwóch, wrzących czajnikach od sąsiada, zawory drgnęły ale woda nie leciała nadal. Pomimo tego sąsiad zdecydował, że zamykamy główny zawór. Oczywiście prawie nic nie spłynęło z instalacji, ale może ograniczyliśmy szkody? Nie spałam całą noc z durnej troski, olaboga co to będzie wiosną !!! ale też by podtrzymywać ogień w kominku i ogrzewać nie tylko izbę ale i chattę, może rozmrozi się instalacja i uwolni wodę. To była dziwna, czujna noc, pełna na przemian troski i beztroski, nie ukrywam że i pieczenie skrzydełek w folii i jabłek w palenisku było i grzaniec na płytce kominka też.
 
I chociaż rankiem na zewnątrz tylko minus 2, już wiadomo, że na nic się zdało ogrzewanie chatty, woda nie wypłynęła z instalacji. I najgorzej że z bojlera też. Nie ma co tu siedzieć i się zamartwiać, w południe wyjeżdżam.

Tak to już jest na skraju. Jeszcze zmywanie, pakowanie, zamykanie, obejście i wyjechałam dopiero późnym popołudniem, troszkę głodna. Po drodze mam zajazd Wypas, pomyślałam, że dam mu drugą szansę. Po tej pierwszej, nieudanej wizycie, którą opisałam TUTAJ. Tym razem na polecane przez Magdę Gessler placki ziemniaczane. Wnętrze nadal nastrojowe ale puste, dwóch menów przy piwku i ja czekająca na placki. Pytam czy będą świeże, dzisiejsze, smażone dla mnie i otrzymuję potwierdzenie, że tak. Ja robię placki ziemniaczane dla siebie w ciągu 20 minut, nastawiam się więc na czekanie. Na szczęście nigdy nie ruszam się bez książki, tym razem mam "Perfumy Prowansji", przypadkowe i wypadkowe romansidło kryminalne ale dobre jako czekadełko. Mija 20 minut, placków nie ma, meni wypili i wyszli, siedzę sama i czekam na 2 placki. Mija pół godziny, przychodzi Dziewczyna, zamawia herbatę, korzystam z okazji (bo dotąd nikt z personelu się nie zjawił) i pytam na jakim etapie są moje placki. Jeszcze 5 minutek odpowiada personel więc sobie myślę, że nie dość, że moje placki świeżo dla mnie usmażone i utarte to jeszcze pewnie dla mnie kupione i obrane te 3 ziemniaki. Nastawiam się na ucztę, na którą warto czekać. Czekając czytam, oglądam, fotografuję ..... Po czterdziestu pięciu minutach dostaję dwa placki, na oko rumiane i chrupiące. Ale po kęsie okazuje się, że utopione w oleju. Odsączam placek w serwetce granatowej, biorę następną od nieobecnych sąsiadów, odsączam z góry i z dołu, placek zaczyna się zabarwiać na granatowo ale nic to, jestem głodna i zjadam go, popijając białym kefirem. Takoż samo drugi, teraz już zbieram serwetki z całego stołu, by go odsączyć z tłuszczu. I za tę, wątpliwą przyjemność płacę 16 złotych. Ludzie, omijajcie Wypas w Dąbrówce koło Łańcuta! No chyba że dajecie trzecią szansę !! Bo ja nie !!!

czwartek, 19 listopada 2015

Piątek, 13 tego listopada

Na emeryturze nie zważa się na daty, zresztą nie jestem przesądna. Wyjechałam z domu, w piątek w południe, z innym zamiarem ale tak się zadumałam, zamyśliłam i rozmarzyłam, że FordKa, jak kuń do stajni, poprowadził mnie w stronę chatty. Jechałam ostrożnie i rozważnie ale bez świadomości celu, bo dopiero w połowie drogi zorientowałam się dokąd jadę. Prawdziwa medytacja, tu i teraz, cała zanurzona w obecnej chwili ale nieuważna. Dobrze że Anioły czuwały! Więc już nie zawracałam, elastycznie zmieniłam plany i do BK dojechałam przed 14 tą. Błyskawiczne rozpakowanie, przebieranie, rozpalanie i po 14 tej byłam już w lesie. Popędziłam prosto do mojego ostatniego odkrycia grzybowego, bo to chlubny wyjątek, gdzie grzyby nie znikają nazajutrz po zebraniu. I rzeczywiście, przeszedłszy zakątek wszerz i wzdłuż znalazłam ponad 20 zdrowych i dorodnych podgrzybków, wprawdzie raczej takich do suszenia, mrożenia i na bezpośrednie spożycie ale właściwie już od lat nie robię marynat (chociaż w poprzednim roku popełniłam kilkanaście słoiczków). Oczyściłam grzybki, posortowałam, pokroiłam. Z części ugotowałam zalewajkę a większość ułożyłam na sitach do suszenia. Suszarka szumiała i rozsiewała miłą woń, zalewajka macerowała smaki na stygnącym piecyku, zaczęłam czytać ale mocny wiatr wprowadzał świat w niepokój i wcześnie poszłam spać.

Obudziłam się przed pierwszą w nocy, właściwie już w sobotę, z barwnego snu. Coś mnie obudziło nagle i rozespana zastanawiałam się, co to było, gdy z radia dobiegły mnie słowa: zmieniamy program, tragedia w Paryżu, zamachy terrorystyczne. W pierwszej chwili zaspana pomyślałam, że Paryż daleko i chciałam znowu zakopać się w pościel i wrócić do kolorowego snu ale się nie dało. Wiadomości o pierwszej budzą grozę. Stan wyjątkowy, odbijanie zakładników, panika. Zaświeciłam lampkę bo ogarnął mnie strach, ten Paryż wcale nie tak daleko. Pozapalałam światełka i zasłuchałam się w poważną, dostojną, melancholijną muzykę, jaką nadawali w radio. O drugiej już podawali trochę szczegółów. Akcja odbijania zakładników zakończona, siedem punktów ataków, ponad stu zabitych, trzykrotnie więcej ciężko rannych. Nagle radio zamilkło i znowu dopadł mnie strach ... czyżby to już u nas!!! Kilka okropnych minut pełnych bezrozumnego lęku i radio zagadało. Dywagacje o zamknięciu granic, o przyczynach, powodach, sprawcach. Mało danych więc rozwijają się teorie, domniemania i spekulacje. I chociaż zdaję sobie sprawę, że media lubią karmić się strachem i podkręcają sensacje, to gołe fakty są wystarczająco tragiczne i okrutne. Nie da się zasnąć, próbuję czytać, próbuję pisać ale w sercu, duszy i ciele bezrozumny strach. I wtedy mądre ciało krzyczy: dość! Jestem głodna !! Jak małe dziecko natychmiast domaga się uwagi. Zalewajka jeszcze ciepła, zjadam dwie miseczki i już godzina trzecia. Tym razem wiadomości skromniejsze, brak nowych szczegółów ale ponad stu zabitych to kilka razy więcej zrozpaczonych. Radio znowu milknie na kilka minut ale tym razem strach mniejszy, bo to chyba przez ten wiatr który tak wieje, że chatta stuka okiennicami, trzeszczą ściany z desek, coś się przewraca na tarasie. I muzyka poważna ale już nie taka patetyczna. Nie boję się o siebie, nawet o Dzieci nie tak bardzo jak o Wnuki. W jakich czasach przyjdzie im żyć. Fanatyzm religijny był zawsze i święte wojny bywały ale terroryzm to chyba dopiero w 21 wieku. Nadal  nie mogę spać, trochę czytam, trochę piszę, robię herbatkę z sokiem malinowym, wypijam gorącą po łyku i już godzina czwarta. Wychodzę na taras popatrzyć na szkody poczynione przez wiatr i dopiero teraz widzę, że to i wiatr i deszcz. Szumi w rynnach, stuka o dachy, zacina po ścianach. Jeszcze ciemno, szkód nie widać, wracam do izby i do łóżka. Chyba zasypiam bo nie słyszę wiadomości o piątej.

O ósmej budzi mnie słońce, leżę jeszcze chwilę w bezruchu, jakiś straszny sen mi się przyśnił. Smuga słońca przesuwa się po moim ramieniu, rozgrzewa ucho a gdy dochodzi do policzka, wstaję. I już wiem, że to nie był sen. Ale już nie słucham radia, nie dam się wkręcać w tę spiralę strachu i nienawiści, bo to zła energia. Po kawce postanawiam wyjść do lasu ale jeszcze przedtem fotografuję fiołki przy chatcie, posiadłość w jesiennym, wczesnym słońcu z daleka i z bliska, aniołka mojego i psiaka Jasia, swawolnych i figlarnych. I już lepsza energia, którą posyłam na zachód do moich najukochańszych. Potem do lasu z koszyczkiem i aparatem. A tam mnóstwo leśnych obiektów do fotografowania, mnóstwo wysoko-wibracyjnej energii i posyłam tę radosną, słoneczną energię do Dzieci i Wnuków, do Halinki i Henia, do Zosi, do Krystyny i Cesi. Do rodziny, przyjaciół, znajomych realnych i wirtualnych. Do Polaków i Europejczyków. Do świata i kosmosu. Co tam, tyle jej mam do rozdawania. To dobra energia, pełna nadziei i ufności.

Jutro minie tydzień, wysyłam ten e-list dziś o symbolicznej 13.11 bo zaraz wyjeżdżam do BK zakończyć luksusowy sezon zamknięciem wody. Trzeba ją zamknąć na głównym zaworze, spuścić wodę z całej instalacji, zabezpieczyć zawory, krany, spłuczkę. Następny wyjazd to już ahoj przygodo, woda z Tarlaki, oszczędzanie na myciu i zmywaniu, cudnie siermiężne warunki, jak to najbardziej lubią tygrysy i Pellegrina. Można nawet czasem i prądu nie włączać, wtedy do gotowania, grzania i oświetlania tylko piecyk, grill, latarka, świece, światełka tea light. Taka cudowna bajka na kilka dni w miesiącu, na skraju cywilizacji :-)))