I tu jest problem, bo mam tę uporczywą skłonność, że jak zacznę czytać, to nie potrafię przestać. Czasem się wynurzam na moment, by jak ostatnio, skubnąć coś na śniadanie, wkręcić dwa haczyki, pomierzyć miejsce na kuchnię, zabejcować dwa kotlety na wieczór, cyknąć kilka fotek ze schodków czy zza okna.
Książka wcale nie musi być ciekawa i fascynująca, często to jest książka na raz ale ja za każdym razem włażę z głową i butami do wnętrza, w historię i geografię, w klimat i okoliczności. Dopiero jak skończę i odkładam książkę, a jest to już czasem lekkie popołudnie, zabieram się do porządnej, wielkiej, wczesnojesiennej roboty. A dnia coraz mniej. Tak jest tylko przy czytaniu, przy robocie potrafię przestać w każdej chwili.
Jak to dobrze i miło sprzedać ulubione w dobre ręce. Tak mi się szczęśliwie zdarzyło z moją poprzednią działeczką i maleńkim domkiem z aniołami. Nowi właściciele zmieniają je oczywiście po swojemu i dbają o nie dużo bardziej niż ja ale mam nadzieję, że cieszą się nie mniej niż ja. I mają wspaniałe pomysły, które są dla mnie inspiracją. Zachwyciłam się ich skrzyniami ziołowymi i warzywnymi. Ja też tak chcę !! To się wpisuje w moją koncepcję minimalizacji i luzu. Huśtałam się też na ich nowej, bujającej pocieszajce. I ona się wpisuje w moją koncepcję luzu i minimalizacji. Bo u mnie narazie tak.
I choć bywają całe dnie, gdy żadnych powodów do radości, to przecież zawsze wieczorem wiele powodów do wdzięczności. Że widzę, że słyszę, że chodzę ..... Że dach nad głową (nawet dwa), że nie głodna, nie goła i nie bosa, że ukochana rodzina, przyjaciółka, życzliwi znajomi, że zdrowia i forsy wystarcza nawet na zachcianki. I że stać mnie na luz.
To nie były najbardziej pracowite dni tego roku, może nawet wręcz przeciwnie. Ale przycięłam winogrono obcinając zbędne, nieowocujące pędy, wykopałam czosnek, porobiłam wiązki z oregano, szałwii, mięty i powiesiłam przy drzwiach wejściowych by mi uroczo pachniały, oberwałam orzeszki laskowe, ogórki, cukinię, pomidory, fasolę, borówki, maliny.....
A resztę czasu przesiedziałam w fotelisku z widokiem na łąkę i las za Tarlaką, marząc o jesiennych, chłodnych, siermiężnych dniach na skraju. Gdy nie włączam prądu ani wody, gotuję na ognisku lub w piecyku z najprostszych produktów, noszę wodę z Tarlaki, zapalam świece, czytam książki o trudnym życiu na Syberii, Alasce, Tybecie. W tygodniu to nawet bez jednego ludzia, zwłaszcza zimą. Takie siermiężne ale dostatnie życie, jeśli z wyboru i na niezadługo - bezcenne.
Taka fanaberia romantycznego, małomiasteczkowego mieszczucha. Bo teraz, w ostatnie dni sierpnia, przeczekuję 36 stopniowe upały, w wyremontowanym z wewnątrz i zewnątrz, moim mieszkanku.